Jan Lityński, gość Sygnałów Dnia, był działaczem opozycji demokratycznej, a później już wolnej Polsce politykiem. Obserwuje już od 21 lat polską scenę polityczną. A ta można powiedzieć, że w 1989 roku wręcz wybuchła. Czy bardzo się od tamtej pory zmieniła?
- Tak, to jest już zupełnie inna scena polityczna i inna sytuacja. To, co niosła ze sobą na sztandarach "Solidarność", czyli pewną jedność w różnorodności - zanikło obecnie - mówi Jan Lityński. Jego zdaniem powstało od tamtej pory w Polsce wiele partii politycznych i można powiedzieć, że mamy w miarę normalną, demokratyczną politykę.
Lityński twierdzi, że w 1989 r. ówcześni przedstawiciele podziemnej opozycji uważali, że to co wprowadzają dzięki doświadczeniu Solidarności i dzięki przeciwstawieniu się systemowi totalitarnemu, to nowy typ demokracji.
- Okazało się jednak szybko, że to była iluzja, rodzaj utopijnego myślenia, który nie przetrwał - mówi Lityński. Jego zdaniem w motcie Gazety Wyborczej, która wówczas powstała było, że Solidarność nie da się podzielić, ani zniszczyć. - I to był cytat z Lecha Wałęsy, który zresztą później domagał się od Gazety usunięcia tych słów - wspomina Lityński.
Zdaniem Lityńskiego w ruchu solidarnosćiowym bardzo szybko nastąpił wewnętrzny podział, różnice polityczne. - Wydaje się że z punktu wiedzenia tego, co myśleliśmy wtedy, to co się stało jest rozczarowujące. Ale z drugiej strony, jeśli mamy teraz system normalny, demokratyczny, ze wszystkimi swoimi wadami i śmiesznostkami, to po prostu tak widocznie musiało być - mówił Jan Lityński.
(pm)
*
Zuzanna Dąbrowska: Był pan działaczem opozycji demokratycznej, potem, już w wolnej Polsce politykiem, obserwuje pan już od 21 lat tę scenę, która wtedy – można powiedzieć – wybuchła po 4 czerwca, wybuchła nam scena polityczna. Bardzo się zmieniła?
Jan Lityński: Tak, to jest zupełnie inna scena, inna sytuacja, wszyscy... znaczy to, co niosła ze sobą „Solidarność” i taką pewną jedność w różnorodności, no to zanikło w tej chwili bardzo szybko. Nawet powstały partie polityczne i obecnie mamy w miarę normalną, jeżeli można powiedzieć, że ona jest normalna, w miarę normalną, demokratyczną politykę.
Z.D.: Ten 4 czerwca wrył nam się w pamięć też dlatego, że budowanie sceny politycznej od wielkich komitetów obywatelskich reprezentujących, można powiedzieć, po prostu opozycję solidarnościową. Od tego punktu powstały partie polityczne, które potem w całym ich bogactwie jakby zniknęły ze sceny. Teraz mamy na scenie dwie partie o rodowodzie mniej lub bardziej solidarnościowym. To jest zwycięstwo tej nadziei na solidarność czy wręcz przeciwnie?
J.L.: Jeżeli się spojrzy na to, jeśli się spróbuje przypomnieć to, co myśmy wtedy myśleli, no, myśmy wtedy dość idealistyczne myśleli, że to, co my wprowadzamy dzięki doświadczeniu „Solidarności”, dzięki naszemu przeżyciu, przeciwstawieniu się systemowi totalitarnemu, że my wprowadzamy coś nowego, nowy typ demokracji. Okazało się, że to była iluzja, rodzaj utopijnego myślenia, który się rozpadł. W motcie Gazety Wyborczej, która wówczas powstała przed wyborami było: „Solidarność” nie da się ani podzielić, ani zniszczyć. I to był cytat z Lecha Wałęsy. Później Lech Wałęsa zażądał, aby Gazeta Wyborcza przestała mieć właśnie ten znak. Tak że bardzo szybko w ramach ruchu „Solidarności” nastąpił wewnętrzny podział, różnice polityczne. I wydaje się, że tak, że z punktu widzenia tego, co myśmy wtedy... jakie mieliśmy wtedy nadzieje, to jest to rozczarowujące. Ale z punktu widzenia tego, że po prostu mamy normalny, demokratyczny system ze wszystkimi swoimi wadami, śmiesznostkami, to po prostu tak musiało być.
Z.D.: A dlaczego tak się stało? Czy zostały popełnione przez partie solidarnościowe jakieś błędy, czy to jest właśnie naturalny ruch, który był nieubłagany, nieuchronny?
J.L.: Wydaje się, że... znaczy błędy spowodowały to, że ten proces został niewątpliwie przyspieszony. Błędem było to, że Lech Wałęsa nie wszedł do struktur władzy i to był jego błąd, także błąd jego otoczenia, któremu nie udało się go do tego namówić. Błędem była przyspieszona wojna na górze. Prawdopodobnie, wydaje się, chociaż to wszystko jest takie błądzenie trochę, znaczy myślenie „co by było, gdyby...”, że gdyby nam się udało tę jedność, solidarność utrzymać jeszcze pół roku czy rok, to byłoby lepiej. Ale stało się, to po prostu proces był nieuchronny, znaczy proces podziału na kierunki polityczne był procesem nieuchronnym, on musiał nastąpić.
Z.D.: Pamięta pan 4 czerwca sprzed 21 lat, co pan wtedy myślał, jak się pan czuł, emocje, atmosferę?
J.L.: Tak, niewątpliwie, bo to są rzeczy, których się nie zapomina. Ja byłem wtedy przewodniczącym warszawskiego komitetu wyborczego „Solidarność” i jeździłem po różnych punktach wyborczych, ale to, co się działo w nocy z 4 na 5 czerwca to było takie poczucie euforii, było takie poczucie całkowitego, absolutnego zwycięstwa. Trochę oczekiwaliśmy tego, ale chyba jednak nie w takim stopniu.
Z.D.: Został nam jakiś kawałek solidarności, może tej przez małe „s”, a nie wielkie?
J.L.: Znaczy myślę, że to jest tak, że ogromna większość z nas, niezależnie od tego, czy jest w jakichś ugrupowaniach politycznych, czy też nie, i w jakich ugrupowaniach politycznych jest, jeżeli się spotykamy na różnych takich, nazwijmy to w cudzysłowie, „kombatanckich” spotkaniach, to po prostu się lubimy, dalej się lubimy, nawet jeżeli się różnimy politycznie. I to zostaje. Natomiast to, czego ja żałuję, czego żałuję najbardziej, to, że nie udało nam się zrobić czegoś takiego w rodzaju fundacji, organizacji pomocy dla tych, którym się nie udało. I że dla tych ludzi nie ma zorganizowanej pomocy, tylko jest tylko taka indywidualna akcja, jak ktoś jest w szczególnej potrzebie, to koledzy mu pomagają. Tu powinna być moim zdaniem indywidualna pomoc i tu jesteśmy winni temu, że tego nie było, jesteśmy winni wszyscy, zarówno my, dawni posłowie, jak i Gazeta Wyborcza, jak i cały ruch, łącznie z Lechem Wałęsą.
Z.D.: A więc z tą perspektywą na pomoc i na sympatię i solidarność 4 czerwca 2010 roku kończymy rozmowę. Dziękuję bardzo.
J.L.: Dziękuję bardzo.
(J.M.)