Ukazaniu się Pana pierwszej powieści, „Szalbierz”, towarzyszyły bardzo zróżnicowane reakcje. Jedni skojarzyli debiutującego pisarza ze znanym radiowym „DeDektywem Inwektywem”, inni rozpoznali w Panu syna Waldemara Łysiaka. Jak to jest – debiutować, będąc już sławnym i posiadając takie zobowiązania?
Tomasz Łysiak: Rzeczywiście nie jest łatwo. Powiem nawet szczerze, że zastanawiałem się, czy w ogóle odważyć się na ten krok, przede wszystkim z racji bycia synem TEGO Łysiaka – było wiadome, że od razu trafię pod nóż porównań. A tu porównywać się nie zamierzam, nie chcę się ścigać, bo po pierwsze nie ma sensu ścigać się z piórem mojego ojca, bo to nie mój poziom, nie moja liga. Po drugie dlatego, że to co piszę, to zupełnie inny rodzaj literatury – bliżej mojej trylogii do fantasy, niż do „poważnej” powieści historycznej, choć i z tego gatunku czerpię masę inspiracji. Zatem – to po prostu „inna bajka”. Jednak, startować z bagażem takiego nazwiska nie jest łatwo. Z drugiej strony jest dużo łatwiej w sensie rynkowym, co jest oczywiste – na starcie nie jestem anonimowym debiutantem. Coś za coś. Postać radiowego DeDektywa Inwektywa też niesie za sobą plusy i minusy – mam swoje wierne grono słuchaczy, ale też wizerunek radiowego szaleńca, odlotowca, nijak się ma do pisarza, który proponuje czytelnikom książkę... „normalną”.
"Startować z bagażem takiego nazwiska nie jest łatwo. Z drugiej strony jest dużo łatwiej w sensie rynkowym, co jest oczywiste – na starcie nie jestem anonimowym debiutantem."
Jaki klimat panował w Pana domu rodzinnym? Jakby nie było, wzrastał Pan w cieniu wielkiego ojca...
T.Ł.: W moim domu panował klimat miłości do książki. Książki jako zjawiska, bytu materialnego i metafizycznego, a nie tylko formy przekazu. Uwielbiam książkę jako taką, lubię się nimi otaczać, brać do ręki, kartkować, a nawet... powąchać. I ta miłość do książek jest wyniesiona z domu. Na szczęście samych książek z domu nie wynosiłem (śmiech).
Czy fascynacja książką towarzyszyła Panu już od wczesnej młodości?
T.Ł.: Od wczesnej młodosći uwielbiałem literaturę przygodową, awanturniczą, powieść historyczną – i to na pewno ma swoje odbicie w „Szalbierzu”.
A zatem z jakich młodzieńczych lektur wyrasta Pana pierwsza książka? Skąd i w jakich okolicznościach zrodził się pomysł na stworzenie takiej właśnie powieści?
T.Ł.: Wymieniłbym na pierwszym miejscu Sienkiewicza, którego uwielbiam. Potem długo, długo nic, a dalej już cała masa książek – Bunsch, Gołubiew, Gąsiorowski itd. Cała „klasyka” tego gatunku.
Akcja Pana powieści rozgrywa się w 1237 roku. Już na początku lektury czytelnik odczuwa dreszcz emocji... Na wschodzie zbierają się niezliczone hordy wojsk Dżingis-chana, mające zalać kraj. Polskę - przedmurze chrześcijańskiej Europy - czeka nieuchronna klęska... Czy klimat czającego się niebezpieczeństwa bliski jest współczesnym czasom?
T.Ł.: Dzisiejszym raczej nie. Proszę pamiętać, że najazd tatarski to było coś zupełnie nie do wyobrażenia dla ówczesnych ludzi – kulturowo, organizacyjnie, militarnie, armia tatarskich wojowników była dla Europejczyków czymś takim, jak najazd kosmitów byłby obecnie. Wystarczy wspomnieć użycie gazów bojowych w bitwie pod Legnicą. Klimat plotek krążących po kraju, w przedzień najazdu, stał się dla mnie tak ponętny literacko, że wtedy właśnie, jeszcze przed najzadem, postanowiłem rozpocząć swoją opowieść.
W jakiej sytuacji zastanie nasz kraj najeźdźca? Akcję książki umiejscowił Pan w nienajciekawszym i burzliwym dla Polski okresie schyłku panowania Henryka Brodatego...
T.Ł.: To moment tragiczny. Jak z tragedii szekspirowskich. Po wielu kłótniach „w rodzinie”, po morderstwie w Gąsawie (ależ to jest literackie, wręcz filmowe!), dochodzi do momentu, gdy Henrykowi Brodatemu, jedynemu uczciwemu, wiernemu zasadom politykowi tego okresu, udaje się praktycznie zjednoczyć Polskę i przygotować koronację dla syna, Henryka Pobożnego (tak, tak – dla syna, nie dla siebie). I nagle, ten wspaniały władca umiera, samotnie, opuszczony przez rodzinę. Tryumfuje jego wróg, Władysław Odonic, facet chwytający się wszystkich brudnych metod, żeby utrzymać władzę. Henryk Pobożny bierze schedę po ojcu i wtedy... wtedy, deus ex machina, tatarski walec przetacza się przez Polskę. Pobożny ginie pod Legnicą, poświęcając życie za Polskę. Jego słowa - „gorze nam się stało”, to pierwsze słowa zanotowane przez kronikarzy, wypowiedziane po polsku przez Polaka.
"Pociąga mnie piękno myśli chrystusowej. Gdyby dzisiaj postawić przed konklawe Św. Piotra, to na pewno nie zostałby on wybrany na papieża. Taki słaby, pełen wad człowiek.. Tymczasem to jego Chrystus postawił na czele Kościoła..."
Bohaterowie Pana powieści to zwyczajni ludzie. Nie mają nic wspólnego z nierzadko wyidealizowanymi postaciami, jakimi karmią nas współczesne książki, filmy i seriale. Mimo to właśnie tej nietypowej garstce przyjaciół przypadnie w udziale uratowanie słowiańskiego kraju przed obcym najeźdźcą...
T.Ł.: Bo to jest „parszywa siódemka”, ludzie będący na marginesie w tamtym czasie – oszust, złodziej, pijaczyna, żebrak, szaleniec, dwóch kalekich braci. Z pełną premedytacją na swoich bohaterów wybrałem... antybohaterów. Pociąga mnie piękno myśli chrystusowej. Gdyby dzisiaj postawić przed konklawe Św. Piotra, to na pewno nie zostałby on wybrany na papieża. Taki słaby, pełen wad człowiek.. Tymczasem to jego Chrystus postawił na czele Kościoła...
Jak się można było spodziewać, książka obok pochwał spotkała się także z krytyką...
T.Ł.: Gdzie drwa robią, tam wióry lecą. Jeśli coś nie spotyka się z krytyką, to znaczy, że jest letnie. Wolę pisać coś gorącego – mieć czytelników zachwyconych i takich, którzy mnie skrytykują. To lepsze, niż obojętność.
Tym bardziej, że książka nie powstała na zamówienie pewnych środowisk, nie podąża także za tak zwanymi „modami literackimi”... Stworzył Pan powieść według własnego pomysłu i to jest chyba najważniejsze.
T.Ł.: Rzeczywiście nie podążam za żadnymi modami literackimi, nie piszę „marketingowo”, piszę dokłądnie to, co mam w sercu i w głowie. Opowiadam historię. Od tego jest pisarz. Od opowiadania historii. Dlatego tak uwielbiam Singera. Kiedy czytam jego genialną prozę, to mam wrażenie, jakbym siedział obok takiego bajarza, który pyka z fajeczki i opowiada. Prostą historyjkę. A ja w tej historyjce, w obrazku z ulicy zalanej światłem południowego słońca, wyciągam dla siebie opowieść metafizyczną.
Czy ma Pan w planach kontynuację „Szalbierza”? A może czytelników zaskoczy niebawem zupełnie odmienna, choć równie oryginalna i samodzielna fabuła?
T.Ł.: Obecnie pracuję nad drugą częścią trylogii. Ukaże się ona na jesieni. A bitwa pod Legnicą rozegra się w części trzeciej.
Dziękuję za rozmowę.