Leon Schiller, malownicza, złożona, niekiedy kontrowersyjna postać, teatralny tytan dwudziestolecia międzywojennego, łączył teatr po 1945 r. z dokonaniami wielkich reformatorów, których znał - Craiga, Wyspiańskiego, Reinhardta - i z młodopolskim kabaretem Zielony Balonik, w którym sam czarował swoim niskim basem i śpiewał "Mojej peleryny nie chcą już w lombardzie".
Po maturze studiował na wydziale filozoficznym Uniwersytetu Jagiellońskiego, gdzie zajmował się m.in. studiami nad romantyzmem. Do historii teatru weszły jego inscenizacje "Snu srebrnego Salomei", "Kordiana", a przede wszystkim "Dziadów", do których powracał. Był widzem tego dramatu w inscenizacji Wyspiańskiego w 1901 r., widział także spektakl "Wesela".
Schiller był jednym z pierwszych więźniów Auschwitz. Miał szczęście, bo udało się go wykupić. Zimową nocą 1942 r. w Zakładzie dla Upadłych Dziewcząt w Henrykowie wystawił "Pastorałkę", w której Józef i Matka Boska mają ogolone głowy. W obozie koncentracyjnym przeżył religijne nawrócenie i został oblatem jednego z zakonów.
W "Notatniku Dwójki" z archiwalnych nagrań słuchaliśmy opowieści studentów i aktorów Leona Schillera - Aleksandra Bardiniego, Erwina Axera, Jana Świderskiego oraz Andrzeja Łapickiego, który wspominał m.in. próbę jednej ze sztuk reżyserowanych przez mistrza.
Aktor grał w niej rolę amanta. – Leon Schiller przerwał czytanie egzemplarza i zaczął mówić wszystkim, że polscy aktorzy nie potrafią powiedzieć "kocham" – opowiadał Andrzej Łapicki. – Przywiązują niesłychaną wagę do tego słowa, przed wyznaniem bardzo się wysilają, robiąc pauzę. Reżyser zrobił nam więc długi i dowcipny wykład o tym, co "kocham" znaczy w różnych językach, mówiąc, że na przykład Francuzi mówią to bardzo lekko. W polskim sposobie mówienia widział zaś coś cierpiętniczego. Wyznanie miłosne jest straszne, ostateczne, a po nim można sobie już tylko strzelić w łeb – mówił aktor.
Audycję prowadziła Anna Lisiecka.
Leon Schiller (1887–1954); foto: PAP/Reprodukcja
mcjp