Na jednym z tysiąca zdjęć księgi „Zabawa w teatr” łysy pan w okularach i z bordowym szalem wokół szyi, światłem lampki wycięty z nocy lub ciemności pokoju bez okien, przez lupę patrzy na trzymaną wysoko nad stołem fotograficzną kliszę, z bliska bada kadr wielkości znaczka pocztowego, bada okruch w kadrze, cień, kreskę, może tylko kropkę w rogu, podobną do innych kropek świata całego – więc podobną i do tej, nad którą zupełnie kiedy indziej ktoś zupełnie inny nisko pochylił głowę, stojąc przy wysokich oknach biblioteki eremu na Srebrnej Górze w Krakowie, ktoś, kto cały w bielach i skulony od nadmiaru starych opowieści, z nosem tuż przy kartkach opowieści kolejnej - w kolejnej otwartej księdze - o brzasku, gdzieś pomiędzy jutrznią a laudą dnia lodowatego zamarł jakby na wieki wieków, kiedy ja za jego plecami, najciszej zamknąwszy drzwi, powiedziałem: „Niech będzie pochwalony...” Nie poruszył się.
Nie poruszył się, bo nie mógł. Nie drgnął, bo nie usłyszał. Nie podniósł głowy, bo nie było go. Ani jego, ani mnie, ani pięćdziesięciu czy stu tysięcy ksiąg - także inkunabułów - wokół, a każda oprawiona białym pergaminem, ani szronu godziny lodowatej za oknami, ani lodu na rzece pod Srebrną Górą, ani głosu dzwonów. Niczego nie było, gdyż wszystko było jednym z detali stronicy otwartej księgi, nad którą pochylił głowę. Kreską, cieniem pod literami, labiryntem linii olśniewająco czerwonego inicjału – niewiele większego od pocztowego znaczka blasku ulepionego z minii i żółtka kurzego jaja. Nic nie wiem o tym bibliotekarzu, nie zobaczyłem jego twarzy ni dłoni. Nie poznałem i nigdy nie poznam zakonnego imienia skulonego kameduły. Wiem tylko, że w tamtej chwili, gdy wszedłem do komnaty stu tysięcy białych książek i rzekłem „Niech będzie pochwalony...” – dla niego świat był kropką, której sekrety badał z bliska, z bliska szacował jej wartość. I wiem, że Jerzy Juk Kowarski – łysy pan w okularach i z czerwonym szalem wokół szyi – jest w istocie blisko bibliotekarza ze Srebrnej Góry. Uwieczniony na wspomnianym zdjęciu - jak biały mnich, tyle że z lupą przy oku, z bardzo bliska bada detale kolejnych kadrów fotograficznej kliszy, szacuje wartość detali. Niespiesznie smakuje wszelkie kropki, by odpowiedzieć sobie na pytanie, który z własnych jego projektów scenografii, uwiecznionych w kadrach, albo które ze zdjęć jego niegdysiejszych scenografii już zrobionych, nada się do księgi, co ją właśnie komponuje, do jego intymnej opowieści o nim samym, o czterdziestu jego latach w teatrze - do opowieści „Zabawa w teatr”, lepionej przezeń z samych tylko obrazów?
Wydana przez Instytut Teatralny im. Zbigniewa Raszewskiego „Zabawa w teatr” to jedna z tych nielicznych ksiąg, w której realne istnienie nie sposób dziś uwierzyć. Więc jednak wciąż jeszcze można tak wydawać, tak drukować, tak komponować strony, tak rozkładać światło, tak grać kolorami, tak zszywać i takie bordowe wstążki jako zakładkę przytwierdzać do krawędzi? Więc nie trzeba zimowym świtem niepokoić kamedułów, by przez chwile poczuć się poza czasem? Więc jednak w dobie takiego a nie innego teatru – możliwa jest o teatrze książka, co już jako taka, jako przedmiot, jest fantastycznym, zastygłym tańcem wysmakowanych detali? Niepojęte. Prawdziwe. Format „Zabawy w teatr” – ogromny, wręcz monstrualny, niczym format najdostojniejszych śnieżnych tomów Srebrnej Góry. Gdy tę na sześć i pół centymetra grubą i równo pięć kilogramów ważącą krę horyzontalnie ustawić - dzbanek z kawą, cztery filiżanki na spodkach i popielniczka mieszczą się spokojnie. I nie chwieją się, gdyż blat okładek twardy, prawie drewniany. W środku – 864 stronice, kreda najdoskonalsza, 864 blaski porównywalne z blaskami inicjałów w białej bibliotece kamedułów. Na początku – pięć esejów znawców sztuki scenografii, na końcu – cztery wywiady z Jerzym Jukiem Kowarskim. Pomiędzy – istota rzeczy.
Kowarskiego narracja ikonograficzna - opowieść gadana kropkami, kreskami, kolorami, kształtami. Baśń wyglądów, powieść scenicznych krajobrazów, dziennik sztucznych światów, co od debiutu Kowarskiego w 1972 – rok po roku powstawały, by znikać. Lecz nie chronologia, nie fakty, nie tytuły, nie daty, nie cała ta teatrologiczna buchalteria jest ważna. Rzecz w czułości dla detali. Na każdej, prawie na każdej ze stronic tego dziennika snutego przez mima – oczywiście Nabokov się przypominał. Tak, znów on, mag wielkich drobnostek. Wracały jego zdania z powieści i opowiadań, choćby lepka fraza z „Sygnałów i symboli”. „Rozciągając kciukami kąciki ust, z okropnym maskaradowym grymasem wyjął nową sztuczną szczękę, rozpaczliwie niewygodną, i rozerwał łączące go z nią długie kły ze śliny". Komu dziś w literaturze do głowy by przyszło taką, jak proteza, pierdołą się zająć? A nawet jeśli – któż doszedłby do wniosku, że wiór „sztuczne zęby” trzeba pociągnąć i ulepić na nim mały monodram mima, monodram na dwa kciuki, usta, ślinę i ulgę finalną? A w dzisiejszym teatrze? Kto dziś – jak Kowarski w 1975, w reżyserowanym przez Jerzego Jarockiego „Wiśniowym sadzie” – byłby w stanie cały, jak uczył Lew Szestow, cudowny i potworny Antoniego Czechowa brak litości dla ludzi oddać zamarłym tańcem kilku detali, ogromnych i małych, i diabelnie precyzyjnych, czystych?
Pokój potężny. Deski. Jasne deski na ziemi, deski, co zdają nigdzie się nie kończyć. Ściany bardzo wysokie, nieludzko wysokie, całe w jasnych tapetach w monotonny, na wieki wieków jąkający się deseń. I jasne drzwi do kolejnej, takiej samej, tak samo martwej przestrzeni. I pod ścianami kilka krzeseł, a każde z innej stolarskiej parafii, krzeseł starych, pamiętliwych, całych w odciskach po czasie dawno przeszłym, dawno dokonanym. Nic więcej. Znieruchomiałe powietrze w jasnej komnacie, która straciła wszystko. Pustka miedzy jasnymi, obojętnymi taflami. Za chwilę na dnie pustki stanie Raniewska. Po wielu latach we Francji – wraca do domu. Wraca, by niczego już nie odzyskać. Wraca, aby wszystko utracić jeszcze raz. Jasny krajobraz Kowarskiego jest podszewką fiaska nie do ominięcia. Jasny? Nie, to złe słowo.
Znawcy powiadają, że wobec opowieści, dla których ma stworzyć sceniczne ciało, Kowarski jest cierpliwy jak mnisi, dominikanie, benedyktyni, jak mój kameduła pochylony nad kropką, obojętne. Zanim sięgnie po karton i ołówek – Kowarski mozolnie, maniakalnie mozolnie, uporczywie, z chorobliwą precyzją i niepojętą dla zwykłych śmiertelników czułością wobec detali, łamie szyfr tekstu, rozwiązuje zagadki słów, zgłębia tajemnice liter. A wszystko to długo, bardzo długo trwa, pewnie tak długo, jak długo Konrad Swinarski siedział nad każdym słówkiem Williama Szekspira, gdy pamiętnego roku 1975 reżyserował „Hamleta” i zginął, a Jarocki dał premierę „Wiśniowego sadu”. Tak czytając, Kowarski musiał w 1974, może 1975 poczuć, że w pierwszych taktach opowieści Czechowa o powrocie po nic – jest zimno, lodowato, nieusuwalnie lodowato. I że taka jest temperatura każdej pustki, każdego końca, pożegnania, straty, że każde ubywanie świata kończy się krą. Nie, kolor scenicznej podszewki nieuchronnego fiaska Raniewskiej, to nie ciepła, miękka biel. Krajobraz Kowarskiego posiada matowy kolor szronu zmieszanego z popiołem. Taką miał barwę brzask, kiedy wiele lat temu pierwszy i ostatni raz stanąłem za plecami skulonego bibliotekarza kamedułów.
Oglądam „Zabawę w teatr” Jerzego Juka Kowarskiego, trafiam na ślady po „Wiśniowym sadzie”, który widziałem w latach osiemdziesiątych, patrzę na fotografie doskonałych detali, ogromnych i małych, patrzę na rysunkowe podobizny drobiazgów, na zdjęcie grającej Raniewską Ewy Lassek, na inne dalekie twarze – i nicują się czasy i przestrzenie, mieszają się plastry pamięci. Z teatrem naprawdę wielkim, co go kiedyś spotkałeś - ze światem kilku, kilkunastu wiórów niezbędnych, nieuchronnych, lodowato czystych – zawsze tak bywa, gdy teatru tego już nie ma. Wtedy wystarczy niewiele, ślad najlichszy – plama, fotografia, rysunek, kreska, kropka – i zaczynasz opowiadać sobie, tylko sobie, coś tylko twojego. Jak kiedyś przy wysokim oknie skulony nad księgą mnich. I znikał świat. Jak jeszcze kiedy indziej Kowarski - w chwili gdy czytał słowa Warii, przybranej córki Raniewskiej, wypowiedziane wiosennym brzaskiem: „Jak zimno; ręce mi zgrabiały”. I znikał świat. Albo jak grubo później, łysy już, w czerwonym szalu i okularach, z lupą przy oku badał na fotograficznej kliszy klasę kresek i barw niegdysiejszych swoich dzieł. Niczym Krapp w „Ostatniej taśmie” Samuela Becketta – tyle że nie odsłuchiwał siebie z przeszłości, a podglądał siebie z przeszłości, układając sobie kolejną opowieść na przyszłość. I znikał świat. Czy jest nią tylko „Zabawa w teatr”? Nie ma Kowarski żadnej innej opowieści? Naprawdę? Jedno pewne: gdyby się dało wszystkie nasze bajania, co je na kanwie księgi Kowarskiego każdy z nas dla siebie snuje, gdyby się dało złożyć je w całość – stałoby się jasne, czym może być teatr. Oraz czym nie jest.