O szarej godzinie szary klasztor na końcu ścieżki w mokrym śniegu. Może poranek, może zmierzch. Ktoś, kogo nie widać, patrzy, długo patrzy. Ktoś, kogo nie widać, każe innemu, którego nie widać, długo patrzeć na to samo. Na szarą biel, na szarą koleinę niegdysiejszych kroków w szarej bieli, na szare gałęzie przy krawędziach obrazu, na szarą taflę fasady eremu pod mysim niebem poranka niczym zmierzch, zmierzchu niczym poranek. Jest tak, jakby widzialny kawałek świata zamarzł, jakby obrócił się na długą chwilę w czarno-białą fotografię, by kolejny raz nic nie powiedzieć, niczego nie wytłumaczyć, niczego nie nazwać. By znów być tylko nieokreślonym niepokojem. Zanim wróci ruch, kiedy niewidzialny, który patrzył, zamruga, odwróci głowę, odejdzie, aby zacząć przyglądać się długo innym przedmiotom, innym krajobrazom.
Stary mistrz czułej uważności uczył: „Pośpiech poniża”. Tak. Pośpiech oka poniża rzeczy. Poniża twarze, słowa, gesty. Pośpiech oka gubi detale. Pośpiech oka jest sednem znikania rzeczy, znikania jak na pstryknięcie. Inny mistrz czułej uważności radził: „Na cokolwiek patrz nieruchomo i długo, najdłużej”. Jak na cokolwiek, na popielniczkę choćby, bądź na szarą koleinę w szarym śniegu, rzucisz okiem przelotnie – nic się nie dzieje. Kiedy rzucisz okiem ponownie – dalej nic. Lecz gdy za razem trzecim zatrzymasz wzrok na dłużej, na bardzo długo – coś nieuchwytnego dziać się zaczyna nieuchronnie, coś dziwnego. Jest tak, jakby to, co uważnie zobaczone, nagle odrywało się od całej reszty i o czymś opowiadało, milcząc. O czym? O istnieniu za popielniczką, lub pod szarą koleiną w szarym śniegu, innych światów, innego czasu, innych usiłowań? Nie należy pytać. Nie należy żądać tanich, zawsze tanich, trywialnie uspokajających wyjaśnień. Należy dalej patrzeć. Długo, najdłużej. Jak Paweł Pawlikowski w swojej czarno-białej filmowej opowieści, ulepionej ze wszystkich stopni szarości, lecz nigdy - w żadnej sekundzie swego niespiesznego trwania – z doskonałej bieli ani z czerni fundamentalnej. „Ida” cała jest uważnością czułą. O czym opowiada? Nie chcę się powtarzać. Przywołam trzeciego starego mistrza spojrzeń niespiesznych, taktownych.
Ogląda wiekowe, kiedyś czarno-białe, teraz już tylko szaro-szare zdjęcie. Wiele razy wraca do patrzenia, wiele razy widzi. Oto pan z brodą siedzi na krześle. Tuż za nim stoi dwóch murzynów w marynarskich przyodziewkach. Jeden trzyma lewą dłoń na kolanie pana z brodą. Drugi skrzyżował ręce na piersiach, patrzy gdzieś w bok. Te skrzyżowane ręce... Znak czego? Obojętności? Pogardy? Wyższości? Znudzenia?... Stary mistrz nie mnoży bezradnych domniemań. Stary mistrz notuje pamiętne frazy. „To, co mogę nazwać, nie może mnie w rzeczywistości uderzyć. Niemożność znalezienia określenia, nazwy, jest niewątpliwą oznaka poruszenia”. „Ida” uderza. „Ida” porusza.
Jeśli układam garść nazw w taki szereg: „Ida” jest historią dwóch kobiet, starszej i młodszej, które wędrują na północ kraju, by odnaleźć kości zamordowanych bliskich – co robię w istocie? Bredzę drugorzędne oczywistości. Co komu wyjaśni, jeśli dodam: rzecz dzieje się w Polsce lat 60-tych ubiegłego wieku? Nic, choć to prawda najprawdziwsza. Od kinomanów, dozgonnie wdzięcznych mi za oświecenie, usłyszę chóralne „Eureka!”, kiedy im na ławę wyłożę ten oto klasyczny zestaw polskich haseł dyżurnych, który usprawiedliwia u nas każdy głupio nachalny filmik i każdy topornie publicystyczny teatrzyk? Moi drodzy, w obrazie Pawlikowskiego stara - ciotka młodej - jest urzędniczką sił komunistycznych, młoda zaś to czekająca na zaślubiny z Chrystusem przyszła mniszka, do tego Żydówka! Rodacy moi, synka starej i rodziców młodej zły Polak zabił w czasach najczarniejszych i nie wiadomo, pod którym drzewem którego lasu do dziury cisnął i ziemią przysypał! Bracia i siostry, oto semityzm i antysemityzm, komunizm i katolicyzm, czyli zaklęte problematy polskie, bez maniakalnego dotykania których żyć nie potrafimy - znów zostały odważnie dotknięte przez artystę, któremu na sercu leżą zaklęte problematy polskie, czyli przyszłość Ojczyzny! Amen!... Kłopot nie w tym, że po tak szlachetnej wyliczance, owszem, usłyszałbym chóralne „Eureka!”, hasło wdzięczności. Kłopot w tym, że nucąc tę i każdą inną szlachetną wyliczankę - jest się ogromnie daleko od „Idy”. Ostatecznie daleko.
„Ida” uderza, „Ida” porusza, gdyż popularne słówka, co je można wyrecytować – trafiają, ale z pewnością nie w „Idę”. Bolesna, Parząca Fabuła „Idy”? W prawdziwym dziele sztuki fabuła, akcja, zwroty akcji oraz inne atrakcyjne, zaskakujące i odważne niespodzianki – nic nie znaczą. Dla cierpkiego piękna „Idy” fakt, że wędrowanie bohaterek odbywa się akurat w Polsce za komuny, ma wagę z grubsza taką, jak dla potęgi „Hamleta” ta prawda najprawdziwsza, że Książę waha się akurat w Danii wieki temu. W „Idzie” dwie szare samotności, całe ulepione z lęków, wahań i wszelkiego rodzaju rozczarowań, niegdysiejszych lub świeżych, szukają przepadłych gdzieś czaszek, by je otulić szmatami i złożyć w innym dole, i zapamiętać. Zapamiętać drzewo rosnące nad dołem, albo kamienną płytę nad dołem. Żeby już nigdy nie musieć szukać. Nic więcej. To nie jest gest Polaka, Chińczyka, Fina czy Japończyka, czyniony w tej, tamtej lub jeszcze innej epoce. To jest w istocie omszały gest Antygony. Kolejny, już czwarty stary mistrz czułej uważności powtarzał, że tak naprawdę mamy tylko kilka odwiecznych historii, kilka odwiecznych metafor. I że przez czas, który nam pozostał, będziemy je sobie snuć wciąż od nowa. Pytanie więc nie brzmi: „Co opowiadać?”. Ani: „O czym opowiadać?” To wiadomo. Pytanie brzmi: „Jak?”
Słowem, do którego Pawlikowski wciąż wraca w wywiadach, które odmienia przez wszystkie przypadki, jest słowo „Forma”. Mówi o cierpliwości czekania, aż wykluje się forma, i o prawdzie sztuki, która to prawda kryje się tylko w formie. Wyznaje: „To nie był konkretny temat. Pomogło mi znalezienie formy. (...) Trzeba roztopić temat w świecie filmu. (...) W kinie dziś za bardzo czuje się intencje. Robienie filmu jest szukaniem”. I jeszcze: „Chodzi o to, (...) żeby wszystko rozgrywało się przed naszymi oczami, jakby w czasie teraźniejszym”.
Tak właśnie istnieje „Ida”. Nie poucza, nie karci, nie przestrzega, nie nakłania, nie ocenia, nie wybiega w przyszłość, nie wraca do przeszłości, nie tupie, nie macha rękami, nie protestuje, nie rwie włosów z głowy, nie łopocze sztandarami, nie skanduje haseł, nie wstępuje na barykady, nie rozdziera szat, nie łka. Pawlikowski powiada: „Film to tylko film”. „Ida” jest tylko sobą. Doskonale samowystarczalna – istnieje pomiędzy pierwszym a ostatnim kadrem. Istnieje spokojnie, powoli, dyskretnie. Ile w niej słów pada? Osiemdziesiąt? Reszta to cisza i falowanie szarości. I nieustanne zatrzymywanie spojrzenia na małych krajobrazach, małych gestach, małych rzeczach. Znieruchomienia pełne ciszy. Widoki, które coś mówią bezdźwięcznie. Pawlikowski, którego nie widać, każe tobie niewidzialnemu, mnie niewidzialnemu, patrzeć długo na to, co zatrzymane. Na erem, na twarze, na kieliszek, na korytarz...
O szarej godzinie szary klasztor na końcu ścieżki w mokrym śniegu. Na dnie szarej sali przyszła mniszka poprawia pędzelkiem urodę świętej figury. Szara pustka nad szarymi polami. Szara wędrówka na północ, szary hotel, szara muzyka na szarym dancingu. Czyjeś szare umieranie w szarym szpitalu. Szara gorzałka w wyludnionej gospodzie. Miasteczko koloru myszy. Szary las. Pod ciemnym drzewem czekanie szare, aż ten, który zabił, odłoży łopatę. Mała czaszka w szarej chustce, kilka ziemistych kości w kocu. Popiół w niebie. Wreszcie - nowy dół, szary jak wszystko. Jak samobójcza śmierć starej, jak oczy młodej i jak jej walizka, którą dźwiga w finale, kiedy już przez noc lub przez kilka nocy poznała smak wódki, brzmienia seksu, zapach potu i perfum kuszących. Z szarym pudłem w garści, na powrót okutana mysim habitem, idzie szarą drogą dokądś. Wraca? Na końcu wędrówki – szary klasztor? Idzie. Tylko to jest pewne. I że za nią – kości w nowym dole pod zapamiętanym drzewem.