Tylko w relacjach Marka Polo Chanowi udawało się dojrzeć, poprzez mury i wieże chylące się nieuchronnie do upadku, filigranowy rysunek tak subtelny, że mógłby wyśliznąć się ze szczęk termitów.
Italo Calvino "Niewidzialne miasta”
Otwieram oczy. Barwna fotografia na 110 stronie. Pod wskazującym palcem prawej ręki - drewniana łopata lub wiosło w zaciśniętych dłoniach zmęczonego mężczyzny w żałobnym, długim płaszczu. Blisko pleców mężczyzny – twarz siwego starca i kawałki jego śnieżnej koszuli, nic więcej, reszta starca to cień. Dalej, z tyłu – przewrócona grecka kolumna i ktoś podglądający zza kolumny, kilka krzeseł w nieładzie, na dnie obrazu ogień w otwartym palenisku chlebowego pieca, przed krzesłami kobieta z długą na ramieniu deską gotowych do wypieku bułek. Czarny płaszcz, mleczne ciasto, żółty ogień, biała mąka, w zaciśniętych dłoniach drewno jak popiół, śnieżny fartuch kobiety, mroczny cień. Kim oni są?
Kolejny raz zamykam oczy i księgę, kolejny raz unoszę palec, kartkuję w ciemno, opuszczam palec, otwieram oczy. Strona 25 i te słowa Antoniny Grzegorzewskiej. „Wenecja, motyw emblematyczny w twórczości Grzegorzewskiego, redukuje się do formy, w jakiej Jerzy Radziwiłowicz opiera się i lekko kołysze na piekarskiej łopacie, sprowadzając nagle Łódź i piekarnię, Warszawę i prywatne mieszkanie, a także labirynt wód, po których porusza się Odys, do kanałów Wenecji”.
Powieki znów w dół i cała reszta znów tak jak przed chwilą. Po czym - kolejny raz, i jeszcze raz, i jeszcze, i dalej, i znów wszystko od początku. Niczym Bolek i Lolek, co ongiś w prologu każdej kolejnej dobranocki gigantyczny globus wprawiali w wirowanie, by go, na los szczęścia się zdając, palcem zatrzymać i zobaczyć, dokąd, w jak daleką podróż udadzą się tym razem.
„On. Drugi powrót Odysa” jest atlasem miliona detali, pełnym pustych miejsc labiryntem na 190 stronach, ulepionym z resztek, co zostały po ostatnim przedstawieniu Jerzego Grzegorzewskiego, po tym pożegnaniu, konfesji, elegii przez niego ułożonej na jego odejście. Podobnie rzecz ma się z innymi, przez Instytut Teatralny im. Zbigniewa Raszewskiego wydawanymi scenicznymi partyturami Grzegorzewskiego, których w ostatecznym rachunku ukazać się ma 15. Zostaję przy pożegnaniu, przy seansie ostatnim. Ślady po nim i tak są nie do ogarnięcia.
Fotografie, stare i młode, w kolorach i czarno-białe. Wrak samochodu, cały w lodowej skorupie. Zdjęcie z albumu rodzinnego: ojciec, matka, mały Jerzy i jego siostra Isia, rok 1945. Martwy biały żagiel na tle kruszejącej kolumny greckiej. Rumowisko teatralnych foteli. Wrak gigantycznego śmietnika. Zamarznięte gesty, twarze, oczy aktorów. Podobizna głównej ulicy Łodzi za okupacji. W palcach obu rąk bohatera dwa kieliszki, w jednym jest jeszcze pięćdziesiąt gram czystej. Zdjęcia białych kartek rękopisu Grzegorzewskiego, zaczernionych drżącymi literami, pokreślonych niemiłosiernie, prawie jak rękopisy Flauberta. Grzegorzewskiego rysunek gondoli, chlebowego pieca w dawno nieistniejącej piekarni ojca, albo biedna, kilkoma niespokojnymi pociągnięciami ołówka uczyniona kalka obrazu Andrzeja Wróblewskiego „Rozstrzelanie VIII”, na którym postacie skazanych obracają się w cienie postaci. Na siwym starcu odzież jak gruz odzieży. Słowa Grzegorzewskiej: „W żadnym wcześniejszym tekście mojego ojca życie – indywidualna podróż od dzieciństwa do śmierci – nie jest tak wyraźnie zakodowane w całej swojej rozpiętości jak w ostatnim scenariuszu”. I trochę dalej: „W ostatnie przedsięwzięcie teatralne Grzegorzewskiego wpisana jest gra ze słynną wojenną realizacją „Powrotu Odysa” Kantora z 1944 roku”. Stare zdjęcia tamtego seansu: Femios z harfą, Odys napinający łuk, prawie chłopięcy Kantor w kraciastej koszuli na tle zrujnowanej ściany opustoszałego pokoju. Jeszcze fotograficzny portret Władysława Strzemińskiego, mistrza młodości Grzegorzewskiego. Jeszcze podobizna jednego ze zwęglonych obrazów Grzegorzewskiego, które kiedyś, wieki temu, po namalowaniu podpalał i biegał z nimi, niczym z pochodniami, by ugasić płomienie i zobaczyć krawędź dzielącą barwy żywe od barw obróconych w popiół. No i słowa. Zdania scenariusza, którego tylko częścią są frazy sztuki Stanisława Wyspiańskiego. Wszystkie słowa-sedna, zdania-sedna życia Grzegorzewskiego i sztuki Grzegorzewskiego, co, jak wyznaje Grzegorzewska, była palimpsestem, niczym huba pęczniejącym z każdym kolejnym dziełem. Wracał więc Grzegorzewski? Wciąż przenosił najprzeróżniejsze łupiny ze spektaklu do spektaklu, i dalej, i jeszcze? Lepił opowieści z echa niegdysiejszych swoich opowieści? Wsłuchiwał się w siebie dawnego, niczym u Becketta Krapp we własny głos niegdyś nagrany na taśmach? Taszczył kawałki siebie z przeszłości? Powtarzał się, jak Kantor w pasmach dla niego fundamentalnych? Po co? Żeby nie zapomnieć? Żeby poprzez ruiny bez ustanku kruszejących form, idei, pocieszeń – dojrzeć w końcu jakiś nieusuwalny, niezmienny, filigranowy rysunek? Bądź odrobinę nietykalnego światła?
„On. Drugi Powrót Odysa” – piramida palimpsestów. Co drugie, może co piąte zdanie – prowadzi do innych zdań, innych czasów, innych krajobrazów, rozwidla się niby ścieżki w ogrodzie napisanym przez wielkiego ślepca z Buenos Aires. Pajęczynowo gęste przypisy katalogują to, co wróciło. Podobnie jak w ostatniej ukończonej powieści Nabokova wracają strzępy wszystkich jego powieści, i jak w ostatnim ukończonym seansie Kantora wracają z niegdysiejszych spektakli wszystkie stworzone przezeń sceniczne widma. Wraca więc w „Onym. Drugim Powrocie Odysa” „Boska Komedia” Dantego. Geneta „Balkon”, „Murzyni” i „Parawany”. „Pod wulkanem” Lawry’ego. „Ulisses” Joyce’a. Jeszcze „Sonata widm” Strindberga. Jeszcze „Oni” Witkacego. Jeszcze Wyspiańskiego „Warszawianka”. Jeszcze echa „Dziadów” Mickiewicza, „Nocy listopadowej” Wyspiańskiego i zdań Brechta. Jeszcze ślady opery Beli Bartoka „Zamek księcia Sinobrodego”, ślady „Śpiących w kotlinie” Rimbauda i poezji Baudelaire’a. Jeszcze pamięć o wielu opowieściach Becketta i o „Idiocie” Dostojewskiego. Wreszcie, i może, wbrew pozorom, wraca przede wszystkim echo tej stareńkiej, bezlitosnej frazy Apollinaire’a, że człowiek przed śmiercią traci swój cień.
Ostatni raz otwieram oczy. Pod palcem - Grzegorzewskiego zdania na stronie 167. „Przez niewielkie okno widać czarną wodę – fragment Wenecji. W wodzie czubek gondoli jak trumna. Karnawał. Kobieta w masce z komedii dell’arte. Zdejmuje maskę – umarła Isia”. Więc znów Wenecja, jak na początku, kiedy pod pierwszy raz położonym na labiryncie Grzegorzewskiego palcu zobaczyłem drewnianą łopatę lub wiosło w dłoniach mężczyzny w żałobnym płaszczu? Nic nie poradzę, akurat taką klamrą domknęło się to palca na ślepo wędrowanie po resztkach elegii. Innym razem zapewne inną ścieżkę odkryję. A później – jeszcze inną. I tak dalej. Właśnie na tym polega ta księga ogromna – na powolnym błądzeniu po niej, błądzeniu bez naiwnej nadziei, że się jakąś ostateczną prawdę, jakieś przesłanie, jakąś tezę na końcu błądzenia odkryje. Tutaj niczego nie należy odkrywać. Tutaj trzeba tylko nie odwracać głowy. Końcówki artystów naprawdę wielkich są po to, by na nie patrzeć i siedzieć cicho. Aż po to.
Siedzę tak. I szeptem przypominam sobie omszałego, prawie ślepego wenecjanina, który dzień w dzień o tej samej porze powtarzał publicznie swoje stare opowiastki. Niczym Grzegorzewski – powtarzał siebie. Ludzie nazywali go Vida. Prowadzony pod ramię przez swą wnuczkę, Patrycję, pojawiał się niedaleko od Campo delle Beccarie, gdzie kiedyś była rzeźnia miejska, i przez dzień cały snuł przechodniom opowieści o nieznanej, starej, kruszejącej już, próchniejącej Wenecji, o Wenecji niespiesznie wystygającej. Choćby o tajemnicy siwowłosej damy, która co roku, trzeciego września, o godzinie pierwszej po północy spaceruje tam i z powrotem od San Giacomo do Ruga Rialto, od Ruga Rialto do San Giacomo, spaceruje z wytworną laską w garści i kotem syjamskim na ręku. „Widziałem ją – dodawał Vida na zakończenie – widziała ją moja mama, babka i matka mojej babci”. Zapytana raz, czy zapisuje słowa dziadka, Patrycja odrzekła: „To nie są jego słowa”. Po prostu, u schyłku każdego dnia – czytała mu utwory nieznanych pisarzy. Dziadek je zapamiętywał, uzupełniał i szeptem klepał sobie przez nocy pół, a nazajutrz recytował światu, aż do zmierzchu. Powtarzając ulepione ze słów filigranowe, subtelne obrazki, chciał zachować piękno swojego miasta. Chciał, by miasto nie zapomniało samo o sobie.
Stary Vida pragnął, aby, kiedy już odejdzie na zawsze, Marangona - największy i najgłośniejszy dzwon kampanili Świętego Marka – odprowadziła go swym brzmieniem na wieczny spoczynek. Nie wiadomo, czy kondukt żałobny usłyszał Marangonę. Nie wiadomo, czy ktoś podjął opowieść o wieczności kroków siwowłosej damy i dzień w dzień powtarza ją światu. Wiadomo tylko, że małe gospody niedaleko od Campo delle Beccarie, zapraszając gości na kieliszek białego wina – zapraszają ich na „kieliszek cienia”.
Paweł Głowacki