Kto zacznie? Bas z brodą po pas? Zapałczano cienki tenor? Baryton postawny, szalenie męski, o karku rozległym, byczym? A może kontratenorek, w garderobie dowcipnie przez kolegów zwany Jadzią? Kto pierwszy stanie na scenie i otworzy seans? Choćby tym.
„Nie załatwimy się szybko z historią Hansa Castorpa. Nie starczy na nią ani siedmiu dni, ani nawet siedmiu miesięcy. Najlepiej nie zakreślać sobie z góry, przez jak długi okres czasu ziemskiego ma nas ona trzymać w swych więzach. Chyba, na miłość Boską, nie potrwa to aż siedem lat! Tak więc zaczynamy.”
No - kto? Jakim głosem śpiewać te zdania, nie budząc na widowni zdumienia, mimo wszystko nieuchronnego jednak, zdumienia, że się je wyśpiewuje publicznie, a nie czyta się ich o zmierzchu, milcząc u siebie przy biurku, kiedy w domu, Boga chwalić - żywego ducha? Jakim głosem i jak? Presto? Prestissimo? A może odwrotnie – najwolniej pod słońcem? Blisko szeptu? Z delikatnością? Czy też mocno i najgłośniej, z przytupem? No jak? Jak śpiewać to i cokolwiek innego z mniej więcej 1200 stron prozy legendarnej? Choćby ten kawałek w ciemno wyłuskany ze środka 159 strony tomu drugiego.
„Hans Castorp, rozgorączkowany i wyczerpany mrozem i roztrząsanymi zagadnieniami, nie zdając sobie sprawy, czy w podnieceniu swym nie wyraża się w sposób niezrozumiały lub zbyt śmiały, wyznał niepewnymi wargami, że zawsze wyobrażał sobie śmierć w hiszpańskiej nakrochmalonej kryzie, a w każdym razie w rodzaju munduru z „vatermörderami”, a natomiast życie w zwykłym, nowoczesnym małym kołnierzyku... Ale sam się przeraził swych słów, tchnących nierealnym marzycielstwem i towarzysko niewłaściwych, i zapewnił, że nie to chciał powiedzieć.”
Jak to zaśpiewać? Jak i jakimi głosami wyśpiewać resztę biednych, nieuchronnie nielicznych strzępów, które będzie trzeba wyłuskać z 1200 stron, bo przecież nie sposób w jednym podejściu wyśpiewać wieczorem naraz wszystkich 1200 stron? Jak, w ciemnej tonacji moll czy w jasnym dur, zaśpiewać w teatrze „Czarodziejską górę” Tomasza Manna, która, nie licząc garści fundamentalnych dialogów, jest w istocie kolosalnym masywem monologu widmowego narratora, „Ducha Opowieści”, jak go Tomasz Mann nazwał w prologu „Wybrańca”? Czy w ogóle będzie on na scenie ucieleśniony? Ten Duch. Będzie miał głos i jaki głos? I niebawem, któregoś czerwcowego wieczoru, zacznie na premierze śpiewająco snuć lekko oniryczną, nadziemną historię paru indywiduów, w ekskluzywnym sanatorium dla gruźlików w alpejskim Davos skazanych na smakowanie spowolnionego czasu, wysychanie własnych ciał i czekanie senne? Czy tak? Będzie na scenie ten, bez którego nie ma „Czarodziejskiej góry”?
W głowie się nie mieści, że o takie sprawy pytam, lecz jak nie pytać, skoro padł nie mieszczący się w głowie pomysł przemienienia legendarnej powieści Tomasza Manna, będącej zawrotnym synonimem samotnego czytania w milczeniu - w operę? Tak, w odwieczną powagę, w dostojność, w sążnistość opery, z godnością słuchanej tłumnie. Więcej powiem – z końcem czerwca marzenie to karkołomne ma się ziścić. Michał Merczyński, dyrektor Malta Festival Poznań, reżyserię zaproponował Andrzejowi Chyrze, ulepienia libretta z 1200 stron podjęła się Małgorzata Sikorska-Miszczuk, muzykę zaś – w sumie nut na marne dwie godziny i dwadzieścia minut, nie więcej – skomponował Paweł Mykietyn. Ot, Wielki Kanion Kolorado – jako poważne, dostojne, sążniste pudełko zapałek. Nie, że w głowie się to nie mieści – nie po to mówię, by kpić. Po prostu się nie mieści, bez żadnych podtekstów. Na podszewce mych pytań nie czai się jakieś tanie szyderstwo, nie syczy tam ironia. Niczego z góry nie zakładam, niczego nie wieszczę pytyjską intonacją, za Chyrę kciuki trzymam najmocniej. Pytam nie po to, by przed czasem zabić. Pytam, o Ducha Opowieści pytam, bo lękam się, że go nie będzie w ogóle. I co wtedy? Co zostanie? Pytam trochę panicznie, gdyż boje się, że z „Czarodziejskiej góry” ostanie się to, co fundamentalnie rozwścieczyło ongiś Vladimira Nabokova. Marmur Ideologii. Głaz Karcącego Przesłania. Monument Troski O Losy Europy.
Zapewne przydarzy się trochę lekkości. Jedna, dwie scenki z cygarami firmy Maria Mancini jako rekwizytami naczelnymi. Albo słodko-gorzki obrazek lekcji fachowego zawijania się koc przed obowiązkowym leżakowaniem na tarasie. Może się zaśmiejemy, kiedy pani Stöhr (mezzosopran?) piać będzie wspomnienia o cudzie rybnych sosów. Jako starzy wytrawni kobieciarzy, co nie takie dziwy odstawiali w realu, z politowaniem głowami pokiwamy nad dziecinadą romansu skośnookiej pani Chauchat (czyżby alt?) i Hansa Castorpa (tenor może?), po francusku dzierganym na kanwie ołówka. Nie tego, rzecz jasna, się lękam. I nawet nie bezlitośnie ciemnych fraz doktora Behrensa, chłodnego cynika śmierci. Nie. Lękam się spiżowych, monstrualnych duetów ideologicznych, gigantycznie śpiewanych przez wrogów śmiertelnych, egzaltowanego liberała Lodovica Settembriniego (zapewne tenor) i wyrachowanego jezuitę Leona Naphtę (niechybnie bas), którzy dysputami walcząc o duszę i mózg Hansa Castorpa, w istocie walczą o przyszłość Europy, o życie jej lub śmierć, ba, o życie lub śmierć świata całego, amen. Odśpiewania Marmuru Wielkich Idei, skandowania Strzelistej Filozofii, słowem – Patosu Opery Pouczającej Z Miną Marsową się boję. Tych powtarzających się, napuszonych retorycznych pojedynków Oświecenia ze Średniowieczem, na czele z pojedynkiem finałowym, już nie retorycznym a realnym, kiedy to na zimowej polanie Oświecenie i Średniowiecze mają do siebie z belgijskich browningów strzelać o świcie. I strzelają. Tyle że szlachetne Oświecenie wypala w niebo, zaś bezlitosne Średniowiecze – w skroń własną. Niech będzie pochwalony koturn nad koturnami! Tak, potwornie się boję, że kiedy u Chyry zobaczę ten do granic wytrzymałości słów rozdymany szlachetnością balon – na kolana padnę, albo nawet krzyżem. Boje się tego i ze środka bojaźni pytam cicho: a może by ktoś w finale operowej „Czarodziejskiej góry” znienacka zanucił, koniecznie kontratenorem, frazę z zupełnie innej bajki, wspomnienie finału innego pojedynku, pojedynku operetkowego, zdanie: „Tenor Sobinow gruchnął kiedyś na ziemię tak realistycznie, że pistolet wyleciał mu z ręki i wpadł do fosy dla orkiestry”?
Nie czas i miejsce, by streszczać Nabokova brak litości wobec Tomasza Manna, wobec każdej napuszonej literatury Wielkich Idei. Niech wystarczy, że chyba w 1926 roku, ledwie dwa lata po ukazaniu się w druku „Czarodziejskiej góry”, stworzył opowiadanie „Sprawa honoru” – pastisz genialny, finezyjną parodię literackich portretów Wielkich Pojedynków W Obronie Wielkich Idei, tych fatalnych portretów, w których zdycha literatura a łeb podnosi tak zwana Potężna Kwestia Ogólnoludzka, Troska O Los Bliźniego.
Oto Berlin. Pulchny, krótkonogi Anton Pietrowicz wraca do domu grubo przed czasem. W sypialni – roznegliżowany jego przyjaciel Berg, w łazience – kąpiel bierze Tatiana, żona Antona Pietrowicza, najwyraźniej nasycona. Co robić? Anton Pietrowicz, jak zwyczaj nakazuje, ciska w twarz Berga rękawiczką, tyle że rękawiczka ląduje w dzbanie na wodę. Ale mimo tego fiaska trzeba się będzie z Bergiem strzelać na polanie, browningami, jak u Tomasza Manna. Sekundanci Antona Pietrowicza? Pijaczkowie Gnuschke i Mitiuszyn – indywidua fantastycznie karykaturalne. Dalej – noc przed porankiem, kiedy trzeba będzie stanąć na polanie. Anton Pietrowicz nie może spać. Nigdy nie strzelał, chce żyć. Strach gęstnieje. W domowych sprzętach, w kruszejącym rozsądku, w pamięci o dawnym śmiesznym gruchnięciu tenora Sobinowa i locie pistoletu do fosy dla orkiestry, we wszystkim Anton Pietrowicz docieka pocieszeń, znaków. „Próżno szukał spokoju – powiada Nabokov, albo Duch Opowieści. – Raz po raz działo się coś dziwnego: tytuł książki, którą trzymał w ręku – powieści jakiegoś tam niemieckiego pisarza – brzmiał Czarodziejska góra, a góra to po niemiecku Berg”. Świt. Trzeba się zbierać, jechać. I jadą: on i skacowani sekundanci. W gospodzie pod lasem wstępują na piwo. Anton Pietrowicz musi do toalety. Idzie, lecz już nie wraca. Mija toaletę i tylnymi drzwiami gospody – na świeże powietrze czmycha. Biegnie. Ucieka przez las. Po godzinie, po dwóch godzina kluczenia – stacyjka podmiejska. Wraca do Berlina. Trzeba się ukryć, przeczekać wstyd. Nic nie znaczący, trzeciorzędny hotelik, żałosny pokój. Ocalenie. Duch Opowieści rzecze: „Usiadł na łóżku, zdjął buty, z ulgą poprzebierał palcami stóp i zauważył, że na pięcie ma bąbel, a w odpowiadającym mu miejscu w skarpetce – dziurę”. Tak, ocalał. Dzwoni, żeby zamówić kanapkę z szynką. Bo żyje. To wszystko. Nic więcej. Mało?
Może by tak więc przekłuć operę - operetką? Może by tak prawdopodobny patos – i niech to będzie propozycja dla wszystkich nadwiślańskich teatrów, które mozolą się wytwarzaniem scenicznego Ołowiu Wielkich Palących Idei – wziąć w miękki nawias parodii patosu? Może by po prostu na drugi dzień po czerwcowej premierze operowej „Czarodziejskiej góry” w reżyserii Andrzeja Chyry - na tej samej scenie dać wieczorem premierę operetki wg „Sprawy honoru” Vladimira Nabokova? By lżej było na świecie, czyli na powrót normalnie. Mam reżysera! Bill Murray, aktor, jak Chyra. Postać o oczach zrobionych z ironii tak czystej, tak ludzkiej, że mięknie przy nich nawet „Brama piekieł” Augusta Rodina. Więc?
Wpierw operowy Tomasz Mann, dobę później – operetkowy Vladimir Nabokov. Zaszkodziłoby komuś takie banalne przywrócenie równowagi na ziemi? Zaszkodziłoby komuś zobaczyć, jak scena powoli ciemnieje, kiedy kanapka z szynką jest już zamówiona, i usłyszeć, jak nieodzowny Duch Opowieści – koniecznie kontratenor Jadzia! – dobę po tym, kiedy na tej samej scenie heroiczne Oświecenie strzeliło w niebo, fundamentalne Średniowiecze zaś sobie w skroń, wyśpiewuje na proscenium ostatnią frazę opowieści o wstydliwym ocaleniu Antona Pietrowicza.
„Kiedy pokojówka postawiła talerz na stole, rozmyślnie go zignorował, lecz gdy tylko drzwi się zamknęły, oburącz chwycił kanapkę, natychmiast usmarował sobie palce i podbródek wystającą obwódką tłuszczu i zachłannie postękując, zaczął jeść”.
I niechaj Jadzia nie drży! Spokojnie, spokojnie. Może Jadzia fałszować śmiało. To nie grzech. Ba, to nawet wskazane. Można być błędnym i słabym. Zwłaszcza, że i tak raczej nie będzie się innym.
Paweł Głowacki