Kiedyś w Barcelonie

Ostatnia aktualizacja: 23.09.2015 20:00
Czytałby dopiski, uczynione przez Kantora na krawędziach niektórych portretów: „Wszystko minie”, „W deszczu”, „Ostatnia”. A na końcu, w ciszy po słowach, rzekłby tylko jedno. „Jakże się cieszę, drogi panie, że jest pan doskonałym przeciwieństwem nieszczęsnego Harolda Nicolsona!”.
zdjęcie ilustracyjne
zdjęcie ilustracyjneFoto: pixabay/domena publiczna

Wiele twarzy nieboszczyka podczas długiego czuwania.
Jorge Luis Borges „Pamiętliwy Funes”

„Spotykamy się na ogół o dziesiątej rano”, rzekł Harold Nicolson, młody dyplomata londyński, w restauracji wysmakowanego hotelu Ritz zapytany przez Marcela Prousta o dzień pracy angielskiej delegacji na konferencji pokojowej w Paryżu. Księżniczka Helene Soutzo zaprosiła ich na kolację. Był 2 marca 1919 roku. Jak poprzedniej wiosny – Proust znów miał trudności z mówieniem. Wargi i język rozmijały się z impulsami mózgu, lecz uszy były wciąż doskonałe – bezlitośnie wychwytywały jałowość wszelkich uogólnień, do których Harold Nicolson najwyraźniej czuł pociąg kolosalny.

„Na ogół”... Młodzian lubił to obłe, jajowate narzędzie słowne, jak na pstryknięcie sprowadzające migotliwość kawałka rzeczywistości, o którym się mówi, do prostej, płaskiej sentencji, jakoby ogarniającej wszystko. „Na ogół”... Lubił ulepione z kilku, góra kilkunastu słów, tezy-wory, bez reszty pochłaniające każdą wielość i na amen unieruchamiające każdą wielość. „Na ogół”... Lubił finalne kody, strzeliste podsumowania, cały ten, wcale liczny, zestaw sentencji obszernych tak, że radzą sobie z każdym tematem. „Na ogół”... Lubił trafiać kulą w kwadratowy płot generalizacji. Harold Nicolson po prostu nie pojmował, że jajo hasła „Na ogół” nie znaczy nic, że mamiąc ludzi zgrabną prawdą – w istocie serwuje banał fikcji pustej, acz napuszonej. Rzekł więc majestatycznie: „Spotykamy się na ogół o dziesiątej rano” – i ucichł nagle, zdumiony, chyba nawet oszołomiony.

Zamilkł, gdyż Proust - „blady, nie ogolony, zaniedbany”, którego doskonały słuch bez pośpiechu, wręcz z iście sennym spowolnieniem od zawsze łowił najkruchsze detale języka, najlżejsze poruszenia liter, dla innych uszu niedostępne falowania intonacji, a łowił, gdyż ten ruchliwy plankton drobin językowych był jedyną sensowną odpowiedzią na ruchliwy plankton drobin rzeczywistości – Proust przerwał mu, z mocą, na jaką było go stać, wołając: „Ależ nie, to za szybko, proszę zacząć jeszcze raz od początku. Wsiada pan do służbowego samochodu, wysiada pan na Quai d’Orsay, idzie pan po schodach, wchodzi do pokoju, gdzie zasiada Komitet. I co wtedy?” Młodzieniec ruszył dalej z opowieścią, próbując być dokładnym, detalicznym, zegarmistrzowskim, ale cóż mógł w istocie, rzucony na głęboką wodę pyłków, piaskowych ziaren, kresek, naparstków i innych ingrediencji tycich? Nic nie mógł. Brnął nieudolnie, wciąż słysząc z drugiej strony stołu: „Ale proszę dokładnie, mon cher Monsieur, niech się pan tak nie śpieszy!” I nic się nie zmieniło 30 kwietnia, kiedy spotkali się ponownie. „Drogi panie, niech pan się postara, niech pan spróbuje mówić bardziej zrozumiale – błagał Proust, udręczony balonami ogólników skazanych na próżnię absolutną – powiada pan, że córkę hrabiego nazywa się Lady, a jej brata – Esquire?” Młodzian odpowiedział: „Nie, Honourable”. Na co Proust, dławiąc wszelką młodzieńca nadzieję, że oto koniec dociekliwości, spytał: „A zatem mówiąc do niego używa pan formy Honourable Sir?”

Nieszczęsny Harold Nicolson! Dwie kolacje w Ritzu dokumentnie zgruchotały jego naiwną wiarę w porządkującą świat siłę koturnowych uogólnień. Tak, musiał być do szpiku oszołomiony, bo oto dowiedział się, że nie zgrabna, generalizująca Teza, a umykający Detal jest tym, co znaczy naprawdę i najwięcej. Oraz że istotnie zrozumiałym nie jest się wtedy, kiedy na wiwat ciska się jajowatymi sentencjami, lecz wtedy, gdy się uporczywie obwąchuje każdą drzazgę i fonem każdy. Jak Proust. Albo jak Tadeusz Kantor.

Czy Kantor czytał Prousta? Jeśli ktoś wie – niech powie. Nade wszystko - niechaj opowie, co Kantor sądził o tych siedmiu tomach kociego obwąchiwania detali opadłych z czasu, który umknął. W roku 1987 Kantor zawiózł do Barcelony „Wielopole, Wielopole” oraz „Niech sczezną artyści”. Okna jego hotelowego pokoju wychodziły na Katedralną Bazylikę Metropolitalną. Rysował ją, rysował kolorami. W różnych porach dnia i dni różnych. W różnych porach swoich oczu, swej ręki, głowy, nerwów, lęków, tęsknot. W świetle nigdy takim samym, bo światło nigdy przecież nie jest jednakie. I w powietrzu zawsze innym, suchym lub wilgotnym. Z tamtego czasu patrzenia z okna na pozornie wciąż to samo ostało się dziesięć drobiazgów – dziesięć portretów katedry tej samej. Jak wiele momentów patrzenia i szkicowania przepadło w koszu, w czasie? Tak, dziesięć portretów katedry wciąż tej samej, czyli w istocie dziesięć portretów dziesięciu różnych katedr, różnych, gdyż detale blasku i nastroju nie pozwalały na banalną jedność, na fatalnie naiwny spokój hasła: „Na ogół to jest ta sama katedra”. To zostało. Portretów tych nie ma na wystawie „Epoka chłopca. Rysunki dla A.” Nie wiszą w pracowni na poddaszu kamienicy przy ul. Siennej w Krakowie, w Kantora pracowni ostatniej. Lecz to nie szkodzi. I tak Kantor umieścił je w ułożonym przez siebie dla Anny Halczak zbiorze 289 prac, zwanym Kolekcją A., w tym dzienniku spojrzeń momentalnych i uwiecznionych w mrowiu rysunków, na pustyni czułych kresek, co je w niezliczonej ilości kajetów przez życie całe zostawiał jako ślad patrzenia na cokolwiek. W pracowni na Siennej nie ma katedr, będących wieloma i jedną, lecz są 54 inne, porównywalnie detaliczne ślady, choćby te oblicza z cyklu „Twarze Wietnamskie”. Kilka twarzy, które są wieloma, albo jedną, widzianą w różnych porach światła i odczuwania.

I tak na tej wystawie jest ze wszystkim. I tak będzie, kiedy, jeśli dobrze rozumiem, w tym samym miejscu pojawiać się będą niebawem kolejne partie rysunków z Kolekcji A., przypominając, że na początku, albo na dnie teatralnych opowieści Kantora tkwi niespieszne obwąchiwanie byle zapałek i byle fonemów. Wszystkich zapałek, wszystkich fonemów. Bo nie tylko wspomnianego borgesowskiego Ireneo Funesa oczy, mózg, a zwłaszcza pamięć, nie miały dostępu do balonowych uogólnień świata. Borges powiada: „Okrąg narysowany na tablicy, trójkąt prostokątny, romb są kształtami, które możemy postrzec bez reszty; Ireneo w podobny sposób postrzegał rozwianą grzywę konia, stado owiec na zboczu góry, zmienne płomienie ogniska, niezliczony popiół, wiele twarzy nieboszczyka podczas długiego czuwania”. 54 wiszące w pracowni na poddaszu kamienicy przy Siennej rysunki – obojętne co, jaki drobiazg świata łowiące w kruchą siatkę kresek – są niczym ta wielość podczas długiego czuwania.

Dlatego zapytałem o Kantora i Prousta. Dlatego na wystawie „Epoka chłopca” dwie odległe, bez mała już sprzed wieku, kolacje w paryskim Ritzu przypomniały wyraźnie, bardzo wyraźnie, z detalami. Myślę, że gdyby się spotkali w Barcelonie, wieczorem, albo nocą - Proust nie przerwałby Kantorowi ani raz. Słuchałby tylko spokojnie, sennie, wciąż od początku tasując na kolanach dziesięć portretów katedry, dziesięć śladów, które niweczą pewność, że katedra za oknem jest jedną jedyną. Czytałby dopiski, uczynione przez Kantora na krawędziach niektórych portretów: „Wszystko minie”, „W deszczu”, „Ostatnia”. A na końcu, w ciszy po słowach, rzekłby tylko jedno. „Jakże się cieszę, drogi panie, że jest pan doskonałym przeciwieństwem nieszczęsnego Harolda Nicolsona!”.

Paweł Głowacki

Czytaj także

Epilog długiej gry

Ostatnia aktualizacja: 24.06.2015 15:22
Tadeusz Kantor umiera w roku 1990. Stanisław Rychlicki – w 2000. Resztki „Maszyny Miłości i Śmierci” – człekokształtne widma z drewna i metalu – stoją w Muzeum Marionetek w Palermo. Nie ruszają się. Cisza. Kilka lat temu byłem w magazynach Teatru Groteska. Nie poruszyło się nic. Jak makiem zasiał.
rozwiń zwiń
Czytaj także

Dzwonki

Ostatnia aktualizacja: 08.07.2015 15:00
Autor: Juan Rulfo. Tytuł: „Pedro Páramo”. Sedno: opowieść o człowieku, który pojął, że jego los, jak los każdy, jest pajęczyną głosów nie z tego świata, słuchanych na tym świecie. To znaczy - rozsypaną Boltanskiego fugą dzwonków nad pustynią w Chile. Albo pięcioma pożegnaniami Kantora.
rozwiń zwiń
Czytaj także

Mosiężna klamka

Ostatnia aktualizacja: 22.07.2015 15:00
Da się zagrać tak wiele – tylko grając, żonglując dykcją i minami, choćby doskonale? Da się zagrać aż tyle, nie wsączając w grę tego, co nie jest grą? I jak to czynić, by rola nie zmieniła się wtedy w pokaz bebechowatości, a stała się arcydziełem?
rozwiń zwiń
Czytaj także

Goście stamtąd

Ostatnia aktualizacja: 02.09.2015 13:52
Mężczyzna, który składa biały obrus, być może przerywa, bo żal, by biel się skończyła? Tak? Ale cóż on może, skoro, jak każdy z nas, nic nie może? I w którą stronę świata odjeżdża chłopczyk na wózeczku-drezynce? W którą stronę i po co? A inne ćmy? Jak się ruszają, kiedy je poruszyć?
rozwiń zwiń