3 listopada, w dniu Św. Marcina de Porrès, patrona cechu fryzjerów, obserwuję wieczorem okładkę wydanej przez WL księgi „Jan Kanty Osobny”, będącej zbiorem rozmów redaktora Wacława Krupińskiego z kompozytorem Janem Kantym Pawluśkiewiczem - rozmów o czasie dokonanym, którego nie jest mało. Już od dawna nie.
Wiem, wiem, w oficjalnych papierach cechu fryzjerów to Św. Maria Magdalena widnieje jako patronka tego cechu, a także majstrów od peruk. Znam tę wersję, ten główny trakt, lecz bywa, że warto zboczyć i odludną ścieżyną dojść do zapomnianych widm, do Św. Marcina de Porrès choćby, którego i dziś niektórzy balwierze wciąż uznają być może za prawowitego opiekuna ich brzytew, nożyc, grzebieni i palców. Do niego właśnie, do jego atrybutów zwłaszcza – do psa, kota, ptaka i myszy, istot z dokumentnie różnych stron planety zwierząt, lecz jedzących razem z jednej jedynej miski, jedzących spokojnie, bez zgrzytów, w harmonii. Jak by miały świadomość bycia koniecznymi śrubkami niepojętej dla nich jedności. I jak by któreś co minutę unosiło łebek nad miską i cicho mówiło do pozostałych: „Widać tak musiało być... Smacznego...”
Na okładce – kolorowy fotograficzny portret. Dłonie i głowa pana Kantego wśród płacht nutowego papieru, tych pustych i tych w szalonych arabeskach kompozytorskich robaczków. Szalonych? Arabeskach? Jeśli tak można mówić o rękopisach Pawluśkiewicza - to jakich słów użyć, mój dobry Marcinie de Porrès, by ogarnąć cud jego fryzury! Rzec, iż jest ona szaleństwem tysiąca pająków, gustujących w białych nitkach? Że legendarna Enigma to przy niej niemowlęca grzechotka? Że przywodzi na myśl Wstęgę Möbiusa, lecz w entej potędze, bądź monstrualnie sklonowane grafiki, ukazujące labirynt schodów takich, że nie wiadomo, czy ten, który po nich idzie, naprawdę schodzi, wchodzi, czy też jedno i drugie czyni zarazem? A może trzeba mówić o zawstydzeniu egipskich hieroglifów, kiedy pan Kanty patrzy na nie w cieniu swego uczesania?
„Finneganów tren” Jamesa Joyce’a otwieram w ciemno. Ot, 21 strona. Czytam od góry: „Zdarzyło się to w nocy, późno, dawno temu, w opoce elmienia łupanego, kiedy Adam był delwin a mada mu na iło wodku oprzędła, a malk montenocny mąż bull zawszemity a najpierwniejsza z żeborczyń na swej drodze rzecia lilła zawsze brada jego miłosnym wejrzeniom i zawsze mili billi dla zawszemotnej kochbiddy, a Jarl van Hoother ojarzoną głowę trzymał dom góry w lampionie zimne dłonie kładąc po sobie”. Otóż, jeśli ktoś chciałby frazę tę, jak i całą monstrualnie obszerną resztę finalnego dzieła Joyce’a pokazać, unaocznić w materii innej niż język – wystarczy, że narysuje fryzurę pana Kantego. I to wszystko. Tak to widzę, bo takiej klasy komplikacji – klasy iście gordyjskiej - jest to uczesanie. I nie zamierzam tłumaczyć, że komplikacja to nie bałagan, brednia, bełkot lity. Postawię tylko pytanie nieuchronne. Człowiek, który nosi na głowie posiwiały „Finneganów tren” Jamesa Joyce’a – co skrywa w głowie? Jak karkołomny labirynt pamięci i umykającej teraźniejszości?
„Będzie tak prawdziwy, jak prawdziwy jest rok 2014; za kolejne dwanaście miesięcy może już być prawdziwy inaczej”, odpowiada pan Kanty na pierwsze Krupińskiego pytanie o obraz - o wcale nie twarzy portret Jana Kantego Pawluśkiewicza - który to obraz być może ukaże się na końcu, kiedy już przegadają z sobą wiele godzin, dni, tygodni nawet. I dalej pan Kanty: „Myślę, że ta nasza rozmowa to wspaniała zachęta, bym uruchomił skojarzenia – ale też rodzaj oglądu pewnych rzeczy czy opinii – i wywołał z przeszłości pewne fakty i ‘sprawy dookoła”’ (...) Znamy się tyle lat, że możemy porozmawiać o mojej estetyce, o tym, co powstało, o rzeczach, które funkcjonują publicznie. A może ukażemy podteksty, odmieciemy ścieżki, którymi szły przypadkowe lub opatrznościowe inicjacje albo... jakiesik inne”. Dobrze myślał. W tych kilku pierwszych zdaniach pana Kantego – cała struktura ich, jego i Krupińskiego, rozmów, tego w gadaniu zamkniętego finezyjnego ich błąkania się po pamięci, wędrówki zapisanej na mniej więcej 370 stronicach.
Dziewięć rozdziałów, w których wszystko jest, życie całe, więc i kopiec przemilczeń. Dziewięć rozdziałów i na deser suplement ulepiony z trzynastu o panu Kantym głosów artystów różnych, z opowieści, co są niczym trzynaście z zewnątrz przybywających odcieni jego portretu. Tak więc wpierw – dzieciństwo i młodość w rodzinnym Nowym Targu. Później...
No właśnie. Na początku było to, następnie tamto, po czym zdarzyło się śmo oraz owo. W tego typu księgach, jak księga Krupińskiego i Pawluśkiewicza, z reguły tak się sprawy mają z fabułą. W istocie włada tutaj chronologia, nawet jeśli ktoś zacznie awangardowo, czyli od końca lub środka. Panują zasady rozbudowanej noty biograficznej, doprawionej solą, pieprzem, angielskim zielem i liściem laurowym anegdotek śmiesznych bądź smętnych. I dobrze, że tak. Jeśliś się zgodził opowiedzieć o życiu swoim, to nie cuduj, jeno opowiadaj o życiu swoim. Tyle wystarczy, bo jak już skończysz opowiadać – na taflę słów tak i tak wypłynie z dna, co było przemilczane. Tak i tak wyrosną na niej bąble sekretów, nagle urwanych opowiastek, niepamięci wreszcie – i będą niepokoić, będą doskwierać o wiele mocniej niż to, co ocalało w słowach.
Owszem, w słowach pana Kantego ocalał Nowy Targ, kawałki dzieciństwa, pierwsze granie muzyki, matka i ojciec. Później - Kraków i studia na wydziale architektury. I wciąż muzyka, i cud jazzu, i spotkanie z Markiem Grechutą, i cud „Anawa”, i cud Piotra Skrzyneckiego oraz „Piwnicy pod Baranami”, i komponowanie rzeczy maleńkich i kolosalnych – na estradę, na płytę, do filmu lub teatru, i śpiewanie, i malowanie, i przyjaźnie, i wódki... Nie sposób wyrecytować wszystkiego, nie sposób, a i sensu nie ma - niewiele jest zajęć głupszych i nędzniejszych niż mozolne, rzetelne, obiektywne streszczanie książki, filmu lub opowieści scenicznej. Poza tym, w księdze Krupińskiego i Pawluśkiewicza, pełnej ciekawych spraw wypowiedzianych - najciekawsze są chwile, w których Krupiński nie dociska do dechy pedału upierdliwej, niedelikatnej dociekliwości. Kiedy z powodów tylko panu Kantemu znanych, albo po prostu z bezradności jego pamięci, pan Kanty nagle zawiesza spowiedź, wycofuje się, zapala papierosa – są to chwile mniej lub bardziej wyraźne, lecz są i jest ich wiele, i da się je wyczuć – Krupiński nie męczy, nie napiera, nie szarpie za rękaw, nie wciska łapy w gardło rozmówcy i nie wyciąga z jego trzewi tego, na czym się lodowate paluchy śledczego zacisnęły. Nie. Jest taktowny, szanuje cudzą ciszę. I nie dziwota. Przecież nie zmieściłoby się w świecie, gdyby najwytworniej i z niedzisiejszym smakiem ubrany dziennikarz Krakowa najwytworniej i z niedzisiejszym smakiem ubranemu artyście Krakowa proponował jakiś bawarski pląs, śliniąc się przy tym i rechocząc płasko. I może w tym właśnie tkwi sedno księgi „Jan Kanty Osobny”? Że dialogową opowieść snują starsi panowie, którzy posiadają niedzisiejsze podniebienia? Nie inaczej.
Tak powstała księga pełna lekko omszałej elegancji, zrobiona ze zdań spokojnych i milczenia, zupełnie obojętna wobec pospolitego ruszenia nowoczesnych atrakcyjności. Opowiastka trochę ironiczna, trochę poważna, trochę zabawna, trochę nostalgiczna, trochę jeszcze inna. Umykająca jak jej wiecznie umykający gdzieś w bok bohater – pan Kanty. Kanty Osobny, raczej nieuchwytny, do którego, jak różne zwierzaki do miski Św. Marcina de Porrès, przez życie całe, nie krótkie, przyłaziły przeróżne namiętności: jazz, gorzałka, wielkie symfonie, pioseneczki biesiadne, estradowe śpiewanie, obrazy tworzone żelem, malarze doby renesansu, jeszcze to i tamto, wiele, wszystko, na czele z bokserskimi walkami w telewizji nocą. Kanty Osobny, od organizatorów imprez niezmiennie żądający hotelu innego niż ten, w którym zakwaterowano resztę wybornych gości - żądający pokoju z boku oficjalności, albowiem dobrze jest móc opuścić stado, gdy stado banalnieje z czasem, a banalnieje nieuchronnie. Jan Kanty Pawluśkiewicz, pan Kanty, od lat tyleż pan, co raczej postać literacka, szukająca swojego Pirandella, którego nie znajdzie. Jeśli tak, to jak mają się sprawy z jego prawdą twardą, z najprawdziwszego życia wyłuskaną?
Co w księdze Krupińskiego i Pawluśkiewicza z prawdziwością portretu pana Kantego, o którą Krupiński pyta w pierwszym zdaniu? To, co w sztuce każdej, a rozmowa, dialog bywa formą sztuki. Tu nie należy być fundamentalistą prawdy, gdyż jest się wtedy tanim plagiatorem realności. Tu warto być niczym ta arystokratka u Mirona Białoszewskiego. W „Szumach, zlepach, ciągach” rzekł on: „Trzeba brać jeszcze raz przykład z hrabiny, która szmaragd podbiła zieloną bibułką, żeby się wydawał prawdziwszy”. Tak, oszukańczy detal bibułki jest sednem opowieści każdej.
Paweł Głowacki