Pani Bovary – to ja.
Gustaw Flaubert
Gdyby Samuel Beckett żył, w jego pokoju w domu opieki „Tiers Temps” przy ulicy Rémy-Dumoncel w Paryżu – jego ostatnim pokoju - byłoby cicho. Żadnego szmeru gestów, kroków, żadnego szelestu słów. Być może tylko odgłos wędrującego powietrza, niczym w „Oddechu”, scenicznej Becketta drobinie z roku 1969, w której nic, tylko dwa strzępy kwilenia, senne pulsowanie szarego światła i wpierw szmer długiego wdechu, a po pięciu sekundach szmer długiego wydechu. To wszystko. Koniec, kurtyna, ciemność. I gdyby nawet, co raczej mało prawdopodobne, w jego ostatnim pokoju stało pianino – nie wystukałby fraz swych ukochanych kompozytorów, do których, aby móc układać słowa jak oni nuty, kiedyś wracał uparcie, do tych starych mistrzów: Beethovena, Mozarta, Schuberta, zwłaszcza Haydna. Nie, już by nie zagrał. Palce byłyby już na amen szponiaste - dziesięć suchych pędów. Od lat jego dłoniom doskwierał przykurcz Dupuytrena, włókniste zwyrodnienie – jak dłoniom Protagonisty w „Katastrofie”, sztuce, którą napisał w roku 1982. Od lat jego palce wykręcały się coraz potworniej i schły, zwłaszcza piąty i czwarty, a jak tu, Boże dobry, grać Schuberta lub Haydna, kiedy czwarty palec to trup?
Cisza tedy. Gdyby Beckett żył, w kwietniu tego roku skończyłby równo 110 lat. „Urodził się i to go zgubiło”. Tak Beckett każe Mówcy rozpocząć „Partię solową”, monolog z roku 1979. Inne jego słowa, wypowiedziane przed lub po „Partii solowej”, słowa o nim samym – o początku, co był dopustem bożym - są podobnie ciemne. „Urodziłem się trzynastego, w piątek i w dodatku w Wielki Piątek. Ojciec czekał na mnie przez cały dzień. O ósmej wieczorem wyszedł na spacer, a gdy wrócił, było już po wszystkim”. Już po wszystkim... Raczej nie ma w tym jasności. Jak nie ma jej w tym obrazku z „Czekając na Godota” (rok 1948): „Kobiety rodzą, siedząc okrakiem na grobach”. Ale gdyby żył - także tego by nie usłyszał. Kiedyś już to usłyszał, kiedyś już to zapisał. Raczej nie chciałby wracać. I z tego samego powodu nie usłyszałby też tych brzmień z roku 1975, dźwięków ze sztuki „Wtedy gdy”: „Wtedy gdy wróciłeś tam zobaczyć czy ruiny gdzie chowałeś się jako dziecko wciąż jeszcze tam są wtedy ostatni raz z promu od razu w górę tym stromym podejściem”. Nie usłyszałby tego i reszty fraz „Wtedy gdy”, choć przecież gdyby żył, w ostatnim jego pokoju leżałby na wznak, zgubiony w szarościach, jego ulubionym odcieniu. Tak, na szarym łóżku, pod szarym kocem, z głową na szarej poduszce, z szarą twarzą pod szarym sufitem, twarzą, która przecież, jeśli patrzeć na nią z góry, przypominałaby zawieszoną w ciemności sceny twarz Słuchającego, wokół której we „Wtedy gdy” krążą słowa, czyli wszystko, co zostało z przeszłości. Cisza więc, nieuchronna. Gdyby Beckett żył, nie słyszałby niczego, gdyż wybrzmiało już wszystko - wędrówki, gesty, zdania. Wybrzmiało i zostało zapisane.
„Z promu od razu w górę tym stromym podejściem”... Słychać w tym kroki, jak w „Krokach”, gdzie wciąż powraca stukot pantofli. Tak, był Beckett gigantycznym piechurem, niczym Friedrich Hölderlin, ulubiony jego poeta. Wędrował, w ten swój niepojęty sposób, co przypominało jazdę na łyżwach, chodził, czekając, aż usłyszy opowieść. Belacqua, bohater wczesnej prozy „Sen o takich sobie paniach”, którą wydał w roku 1934 jako tom opowiadań „Więcej kłucia niż wierzgania” - włóczy się szaleńczo, bez ustanku. I równie dzielnie, natrętnie, wręcz opętańczo wędruje Murphy w powieści „Murphy” (rok 1938). Nade wszystko – szaleńczo tańcuje język tych opowieści, wirują piętrowe obrazy, nigdy nie cichnie kaskada migotliwych słów. Błąka się Watt w powieści „Watt” (który to rok?), lecz już mniej. Intensywniej błąkają się zdania, dociekania, pytania płonne. Błąkają się jak w „Molloyu” (rok 1951), w którym jest ruch Molloya – jego jazda na rowerze, snucie się o kulach, wreszcie jego czołganie się po dnie lasu – lecz ruch ten to tylko ruch fraz w raporcie pisanym przez Molloya, fraz już teraz prostych, postnych, cichych, niewirujących. Dalej – „Malone umiera” (rok 1951). Tu ruszają się już jedynie słowa, prędko zamierające zdania, tu jest tylko rwane, rozpaczliwe bajdurzenie znieruchomiałej postaci – samo pocieszenie bajdurzeniem. Ale jednak jeszcze jest postać jako taka! Jest Malone! W „Nienazywalnym” - są tylko słowa. Te pierwsze takty: „Gdzie teraz? Kiedy teraz? Kto teraz? Nie pytając się o to. Powiedzieć ja. Nie wierząc w to. Nazwać to pytaniami, hipotezami. Posuwać się naprzód, nazwać to posuwaniem się, nazwać to naprzód”, a później reszta szarego piachu stronic „Nienazywalnego”. Co dalej?
Dalej – „Nowele”, garść porzuconych akapitów, „Teksty po nic”, kilka innych drobnych narracji. Wszędzie ta sama nieuchronność ubywania gestów, kształtów, kroków i języka, to samo zamieranie, to samo ciemnienie realności, to samo znikanie brzmień. No i teatr Becketta. Od „Godota...” aż do końca – coraz bardziej pusta i coraz cichsza scena. Krapp ma tylko taśmy magnetofonowe. Winnie, zakopanej w kopcu wpierw po pas, później po szyję, zostało jeno parę rzeczy i strzępy zdań, pojedyncze słowa, samotne, jak stare ziarna. We „Wtedy gdy” samotna głowa już tylko słucha. W „Kwadracie” – cztery widma już tylko chodzą po przekątnych i bokach kwadratu. W „Nie ja” z gadającej postaci zostały już tylko same wargi, język i zęby, mielące ruinę zdań. W „Oddechu” – szmer powietrza, wciąż na nowo wędrującego do środka, później na zewnątrz, aż do końca. Powoli wyczerpują się możliwości istnienia, a istnienie się nie kończy. Co pozostaje? Jutro raz jeszcze spróbować pójść, opowiedzieć, uczynić gest. I pojutrze, jak będzie trzeba – znów. Aż do chwili, kiedy wszystko już będzie do dna wysłuchane, wysłuchane na wylot, i nie będzie sił, by powtarzać kolejny raz.
W 1988 roku Beckett upadł. W szpitalu Pasteura, gdzie odzyskiwał pełną świadomość, zaczął układać ostatni swój tekst, monolog „comment dire”, po angielsku – „what is the word”. W nim - pytanie pożegnalne, powtarzające się co kilka wersów. Najprostsze pytanie pożegnalne, które Beckett zadawał od zawsze, w tysiącu wcieleniach, we wszystkim, co opowiedział – pytanie o moc i bezradność mowy, o łaskę i pustkę języka, o marność i mądrość snucia bajek. „No właśnie co”, albo „jak to powiedzieć”, albo „co na to powiedzieć”, albo „co to za słowo”, albo wreszcie „co jest tym słowem”. To pytanie, które go dotykało osobiście. Pytanie, które było nim. A na samym początku pożegnalnego monologu – słowo „obłęd”. Słowo z wolna, wers po wersie obrastające innymi słowami, aż do tej zawrotnej finalnej kody. "Obłęd że się w ogóle chce łudzić że ledwo się widzi gdzieś tam daleko w dali jakby we mgle co -/ co -/ no właśnie co -/ no właśnie – co”. Niczego więcej Beckett już nie usłyszał. Niczego nie napisał. Gdy skończył tym samotnym „co”, po którym, jak zwykle, żadnej odpowiedzi (poza odwieczną, że pan Godot przeprasza, lecz dziś nie przyjdzie, za to na pewno przyjdzie jutro) - wszystko było już napisane. I usłyszane wszystko.
Więc gdyby żył, miałby 110 lat i w swym ostatnim pokoju w domu opieki „Tiers Temps” przy ulicy Rémy-Dumoncel w Paryżu – leżałby na wznak w ulubionych szarościach. A może siedziałby w pozycji pokonanego, jak w „Czyśćcu” Dantego siedział Belacqua, widmo, które go nawiedzało od zawsze i które było pestką wszystkich napisanych przezeń widm? Oparty o ścianę, z twarzą między kolanami w objęciach ramion? Wokół byłoby cicho. To pewne. Cicho zupełnie. Gdyby Beckett żył, byłoby, jak jest teraz. Od 22 grudnia 1989 roku, kiedy zmarł. Albo dłużej. Od chwili, kiedy napisał ostatnie „co”.