Trzy pokoje

Ostatnia aktualizacja: 22.07.2016 09:16
Obraz Pokój w Arles pędzla Vincenta van Gogha (zdj. ilustracyjne)
Obraz "Pokój w Arles" pędzla Vincenta van Gogha (zdj. ilustracyjne)Foto: wikimedia/domena publiczna

SZARLOTA: Tak się chce pogawędzić, a nie ma z kim... Nikogo nie ma.

Antoni Czechow „Wiśniowy sad”

Przylepiłem twarz do szyby. Bardzo długo zaglądałem.
Tadeusz Kantor „Klasa szkolna”

Bardzo bym chciał już kończyć.
96-letni Józef Czapski, 25 grudnia 1992, 18 dni przed śmiercią.


Pierwszy był ogromny, nieludzki wręcz, o wiele większy niż chciał tego Antoni Czechow. Jego szerokość, wysokość i głębia – to szerokość, wysokość i głębia kameralnej sceny Starego Teatru. Pustka dobrze się czuje w rozległych przestrzeniach, rośnie jakby. I lubi ciszę powietrza nie niepokojonego, a takie – nietknięte - ono było, bo kto i po co miałby tutaj przychodzić? Stary lokaj Firs, by okna czasem, o ile dzień przyjazny, otworzyć i zamknąć po godzinie, może dwóch? Lub by dla nikogo poprzestawiać lata temu opuszczone krzesła? Lecz na co się zda świeże powietrze - nikomu? I jakie wrażenie na nikim zrobić może ten pozorujący życie domostwa całego niemy teatrzyk krzeseł wędrujących od ściany do ściany? Rzecz w sumie zabawna: regularne wietrzenie dla nikogo i dla pustej widowni seanse przemeblowań – to zdarzenia prawdopodobne. Firs jest już przecież tak omszały, że jego biedną głowę wypełnia kula falujących palimpsestów, migotliwy motek nicujących się czasów, twarzy przeszłych i teraźniejszych, gestów zapamiętanych i tych jeszcze ciepłych, strzępów zdań przez kogoś kiedyś ułożonych i słów sprzed chwili. Może więc wyraźnie jak dłoń własną widzi Firs tych, których nie ma, którzy wyjechali? Może zupełnie naturalnie gada z cieniami? Zostawmy to. Jedno pewne: w roku 1975 scenograf Jerzy Juk-Kowarski wyjął pokój z „Wiśniowego sadu” Czechowa, zwielokrotnił jego rozmiary i przeniósł na deski Starego Teatru, do „Wiśniowego sadu” Jerzego Jarockiego. Jak to się zaczynało? Wchodził na scenę Łopachin z Duniaszą? Mówili o ślamazarnym pociągu? A kilka taktów dalej zjawiał się gość wielki, największy, Lubow Raniewska, która opuściła te przestrzenie lata temu, zjawiała się i mówiła: „Dziecinny! Mój miły, cudowny pokoju... Sypiałam tu, kiedy byłam malutka... Teraz także jestem jak dziecko...”? Tak, lecz wszystko to później trochę. Na samym początku można było tylko czekać. Siedzieć tu, po naszej stronie, przez wielkie okno sceny zaglądać do pokoju, patrzeć na podłogę z surowych desek i puste krzesła pod gigantycznymi ścianami kiedyś jasnymi, dziś jak ze zmierzchu, siedzieć tak nieruchomo można było, patrzeć i czekać. Aż otworzą się drzwi i wróci ktoś.

Puste krzesła w gigantycznym pokoju. Puste ławki w pokoju drugim, niewielkim, o wiele mniejszym niż jego oryginał w rzeczywistości, choć pokój prawdziwy zapewne nie był zbyt duży. „Rok 1971 lub 72. – wspomina Tadeusz Kantor. – Nad morzem. W małej mieścinie. Prawie wieś. Jedna ulica. Małe biedne parterowe domki. I jeden chyba najbiedniejszy: szkoła. Było lato i wakacje. Szkoła była pusta i opuszczona. Miała tylko jedną klasę. Można ją było oglądać przez zakurzone szyby dwu małych nędznych okien”. I przylepił twarz do szarego szkła. Patrzył. Długo, bardzo długo patrzył. Wyzna, że zobaczył wtedy swoją pamięć, zmąconą i jak popiół. Siebie małego w pokoju podobnym do tego za szarym szkłem, o ścianach z odpadającym tynkiem i krzyżem nad kruszejącą tablicą, siebie z palcami w plamach atramentu, w ławce marnej jak te, siebie pod ledwo żywą żarówką pochylonego nad elementarzem o rogach mokrych od śliny. W 1975 powtórzy te ławki w „Umarłej klasie”. Usadzi w nich widma i każe im odegrać stary ich sztubacki cyrk szkolny. Każe widmom wrócić i powtórzyć rytuały, które kwitły aż do dnia, gdy trzeba było opuścić ławki. Jedno z widm trzymać będzie w rękach przed swą twarzą z kurzu – okno. I będzie się z tamtej strony wykrzywiać potwornie, język pokazywać, kłuć minami. W 1983 Kantor przeniesie tamten nadmorski pokój do pudła, do skrzyni z szarych, spiętych zawiasami płyt. I jest. Trwa widok niczym pestka wszystkiego, co stało się dalej, od „Umarłej klasy” do „Dziś są moje urodziny”. Ten przeniesiony znad morza, pomniejszony pokój szkolny można zobaczyć w nowej Cricotece. Domek dla dużych lalek? Dla manekinów raczej. Na zewnątrz, na szarych ścianach – pożółkłe gazety wieszczące wybuch I wojny, uwieczniające chwilę końca starego świata. Obok gazet – okna, ledwo trzymające się kupy okienka. Wszystko, co można, to patrzeć, z tej strony patrzeć. Na martwą czarną tablicę, niczym niedokończony obraz znieruchomiałą na sztalugach. Na opuszczone ławki z otworami po kałamarzach. Na patrzącego przed siebie manekina, echo chłopczyka, co tu kiedyś siedział. Na krzyż oparty o ławkę tuż obok chłopczyka. Można zaglądać i czekać. Całkiem tak, jak kiedy stoi się w drzwiach pokoju trzeciego, ostatniego.

Trzeci jest na drugim piętrze Pawilonu Józefa Czapskiego, białego domostwa w ogrodach Muzeum im. Emeryka Hutten-Czapskiego przy ul. Piłsudskiego w Krakowie. Na piętrze tym, i na pierwszym, i na trzecim – zamarły cudowny teatr fotograficznych i dźwiękowych śladów po babilońsko zapętlonym życiu twórcy... Czego właściwie? Jak długo trzeba by wymieniać elementy góry, którą zostawił Czapski? Rzecz jasna – są i jego obrazy, jego rysunki, jego listy, kilka z 278 olśniewających kajetów jego dziennika, pisanego, rysowanego, malowanego i wyklejanego różnościami przez pół wieku, i jego ręcznym pismem znaczone książki jego i tomy uwielbiane przezeń. Lecz pestka białego domostwa to ten pokój na drugim piętrze, przeniesienie doskonałe, idealna kalka celi Czapskiego na pierwszym piętrze domu „Kultury” w Maisons-Laffitte przy Avenue Poissy, celi, której okna wychodziły na dwie strony świata. Niepojętym przeoczeniem losu było, że nie na cztery. Tu jest bliźniaczo – dwa okna na dwie strony. Między nimi a drzwiami – wszystko. W drzwiach tych można tylko stać i patrzeć, bo nie sposób wejść i dotykać. Mrowisko resztek. Coś niby dalekie echo mrowiska rzeczy w szufladach Leopolda Blooma, wędrowca z nielubianego przez Czapskiego „Ulissesa” Jamesa Joyce’a. Gigantyczny stół wprost z Hotelu Lambert, niedokończony obraz na sztalugach, obrazki skończone, krzaczki pędzli w kubkach, wazon z żółtymi kwiatkami, trzy stoliki pokryte papierami, gazetami i flamastrami, biała szafka i czarna skrzynia a na niej telefon starej daty, skryta w futerale maszyna do pisania, opisane szare koperty z tubkami farb, miseczki do wody, krzesło z wyplatanym siedziskiem i dwa pluszowe fotele, dzbanki, fotografie, na ścianach półki z książkami, także nad łóżkiem, w którym co świt zapisywał kawałki świata i kawałki siebie, opierając kajet na kolanach podciągniętych nóg długich nieprawdopodobnie. Także te pytania, zadane samemu sobie w środę 16 maja roku 1979. „Więc co? Już nie strzępy wierszy, coraz to nieściśle sobie powtarzane, ale słowa wyrwane są mi bliższe niż Miłosz, niż Zbyszek Herbert (...)? Co to wszystko znaczy? Naraz wracają mi teksty, nie teksty, słowa, ta garść, garsteczka. To mi zostało z pierwszych lat Polski, to i nic więcej?”. Na sztalugach z niedokończonym obrazem – wisi słomkowy kapelusz Czapskiego i jego laska. Obok karafki, od lat zupełnie suchej, patera z cytrynami, o których ktoś zapomniał i są teraz jak matowe jajka z rdzy.
Trzy pokoje zatem. Tak czy inaczej, w pamięci tylko lub realnie – istnieją.

Opuszczone krzesła w gigantycznej pustce dziecinnego pokoju Lubow Raniewskiej, która kiedyś wyjechała daleko. Może nie aż tak daleko? Wypada czekać. Manekin chłopczyka w opustoszałych ławkach szkolnych, w pokoju, co do niego chyba nikt nie wróci. A może jednak? Warto zaglądać przez okno, wciąż od nowa. W pokoju Czapskiego, na wzruszającym spłachetku – wszystkiego kilkanaście metrów kwadratowych – ot, garsteczka śladów, garsteczka pamiętliwych resztek. Trzeba stać w drzwiach. Nieruchomo, cicho, jak najdłużej.
To wszystko.

Paweł Głowacki

Zobacz więcej na temat: Antoni Czechow Józef Czapski
Czytaj także

Nagle, gdzieś wysoko

Ostatnia aktualizacja: 15.06.2016 16:20
Mówi, uśmiechając się ciepło: „Wszystkie miernoty – rozgrzeszam was! Rozgrzeszam! Rozgrzeszam! Rozgrzeszam! Rozgrzeszam was wszystkich!” I czyni znak krzyża nad głowami tych, którzy wciąż wierzą cichuteńko, że są, kim nie są.
rozwiń zwiń
Czytaj także

Słowa, ucho, czekanie

Ostatnia aktualizacja: 23.06.2016 14:49
rozwiń zwiń
Czytaj także

Pokój przy Rémy-Dumoncel

Ostatnia aktualizacja: 30.06.2016 16:08
Od lat jego palce wykręcały się coraz potworniej i schły, zwłaszcza piąty i czwarty, a jak tu, Boże dobry, grać Schuberta lub Haydna, kiedy czwarty palec to trup?
rozwiń zwiń
Czytaj także

Spotkanie w Dreźnie

Ostatnia aktualizacja: 07.07.2016 16:00
Zamarłe Wielopole, opustoszała klasa szkolna, życie i śmierć Wita Stwosza, albo ta Kantora rodzinna fotografia z roku 1912, na której jego matka, ojciec, ktoś jeszcze, tacka w kształcie liścia i kieliszek w wysoko uniesionej dłoni ojca? Co z tym zrobić?
rozwiń zwiń
Czytaj także

Dziwaczne podskoki

Ostatnia aktualizacja: 13.07.2016 17:40
„Cóż to za kryminał?!”, pytają markotnie. I odpowiadają: „Jakiś słaby ten kryminał międzygwiezdny!”. Rzeczywiście. Coś niby: Zabili go, a on im uciekł w przedziwnych podskokach i dalej podskakuje tak, podpierając się uchem.
rozwiń zwiń