Gdy Gregor Samsa obudził się pewnego rana z niespokojnych snów, stwierdził, że zmienił się w łóżku w potwornego robaka. (...) „Co się ze mną stało?” – myślał. To nie był sen.
Franz Kafka „Przemiana”
Co czynić, gdy ręce dygotać zaczynają znienacka i strach puka w drzwi nerwów, bo podziwiana wielkość nagle wymyka się podziwowi zamkniętemu w kilku wiernych i niezawodnych, wygodnych niczym stare schodzone buty, bombastycznych epitetach, kraszonych wykrzyknikami? „Genialny aktor!”, „Aktor najwspanialszy!”, „Największy aktor XX wieku!”, „Niepowtarzalny!”, „Jedyny taki!”, „Wirtuoz sceny!”, „Król ekranu!” Kiedy się naraz okazuje, że w tych ozłacających tromtadracjach nie ma podziwianego, lub że jest on w nich tylko poniekąd – co robić, by przegnać niepewność? Aby wrócił spokój - co i jak mówić? Na przykład o nim...
Od dnia, w którym zmarł – wciąż tak samo otwiera oczy nad słowami „Z tą całą ciemnością wokół nie czuję się aż tak sam”. Odrobinę szerzej niż nad resztą słuchanych słów. Nigdy inaczej. Za każdym razem oczy otwiera tak, jak nad tymi samymi słowami - na premierze i przez kilka lat, co dzieliły go od nagłej śmierci. Tak, jakby koniec niczego nie zmienił. Tak, jakby nie zaistniał koniec.
Kto?
Wielkimi łapami w mitenkach z czarnej włochatej wełny wciąż tak samo czule obejmuje magnetofon. Wystarczy tylko kolejny raz włączyć płytę DVD i zobaczyć to. Znów identycznie nisko zwisa jego ociężała głowa, cała z bieli, o włosach nad lewą i prawą częścią czoła pękatych niby monstrualne wielościenne oczy owada. I jego lewe ucho, wygłodniałe po rok cały, od poprzedniego dnia urodzin trwającym poście, wciąż tak samo niecierpliwe jest nad kręcącymi się szpulami. Ma lat 69 – tyle co zawsze. Jakby czas zamarł. Ma wieczne 69 lat i znów odsłuchuje swego w dniu urodzin na taśmie nagranego 30 lat temu głosu, swojej o nim samym starej opowieści. Łapczywie łowi ćmy słów z dalekiej przeszłości. Jest zdumiony, jak zawsze. I jak zawsze – nie ma dla siebie litości.
Kto? Siwy, ociężały włochaty stwór o ludzkich kształtach? Dobrze, ale kto ściśle? Kto lub co?
Znów włączam płytę tę samą. Kolejny raz jest przez godzinę na ekranie tak, jak zawsze, kiedy włączam tę płytę, i zarazem tak, jak w tej jego norze na zapleczu oficjalnego świata zapewne bywa od zawsze. Bo on, doskonale samotny, od niepamiętnych czasów rok w rok, w dniu swych urodzin, nagrywa sobie swą o sobie opowieść, by w kolejnych latach odsłuchiwać ćmy pamięci, zamarłe na taśmach, na taśmach coraz liczniejszych, gdyż on nie tylko słucha strzępów przeszłości, on nagrywa na przyszłość strzępy teraźniejszości. Żeby rok po roku raz w roku pocieszać się ćmami. Żeby rok po roku raz w roku nie mieć litości dla siebie sprzed roku, dwóch, siedmiu, sprzed wszystkich byłych lat. I tak do dnia lub nocy, kiedy stos ciem okaże się już nie do ogarnięcia, nie do przetrwania. Do dnia lub nocy, po którym, po której przyjdzie pierwszy dzień urodzin, kiedy już niczego nie wysłucha i niczego już nie nagra. On, który teraz nad złudnym pocieszeniem słów: „Z tą całą ciemnością wokół nie czuję się aż tak sam” oczy otwiera znów tak samo, jak otwiera je od początku. Odrobinę szerzej niż nad złudnymi pocieszeniami reszty słuchanych słów. I odrobinę głębiej oddycha.
Kto? Tak, oczywiście – Krapp, 69-letni bohater „Ostatniej taśmy” Samuela Becketta, ociężały starzec, w zarośniętej ciemnością norze z boku papuziego świata usypujący z gruzu starych słów trupi stos, a w chwilach wytchnienia chlejący tanie wino i żrący banany. Lecz kto to jest tak naprawdę? Każdy? Kolejny Everyman? Żaden Każdy nigdy nie jest tak niepowtarzalny, tak osobny. Więc – kto? Rzecz jasna – Tadeusz Łomnicki, wcielona Genialność aktorska w roli Krappa w wyreżyserowanej przez Antoniego Liberę „Ostatniej taśmie”. Tak, nie inaczej. On. Ale kto to jest w istocie? Kto lub co tak się wymyka, tak umyka, krusząc twój spokój? To coś, włochate i człekokształtne – czym jest, skoro nie mieści się bez reszty w naszych zawsze kojących nerwy, starych, bajecznie wygodnych, bo schodzonych trepkach semantycznych, kraszonych wykrzyknikami? Co, a zwłaszcza jak o tej tajemnicy mówić, by wrócił spokój?
Tadeusz Łomnicki odszedł 25 lat temu – 22 lutego. Chyba nie trzeba przypominać w detalach, jak. Ta nagła śmierć na scenie, w środku próby „Króla Leara” Williama Szekspira, prędko obróciła się w śmierć legendarną, w ostatni już, iście molierowski kamyczek do góry Genialności zwanej Łomnickim. Genialność... Jak wiele razy słowo to było przez bez mała pół wieku przywoływane na pomoc, by dźwigać sztukę Łomnickiego? Wokół ról jego, wokół Salieriego, Goi, Artura Ui, Kordiana, Łatki, Moliera, Bruscona, Feuerbacha, Icyka Abrahamowicza Sagera, Krappa oczywiście, i jeszcze pięćdziesięciu, o ile nie stu innych, teatralnych, telewizyjnych i kinowych – jak wiele razy buczało dostojne trio zacnych trzmieli: Genialność, Wyjątkowość, Niepowtarzalność? Jak wiele razy buczało i jak wiele razy zabuczy w lutym 2017 roku, miesiącu, który TVP Kultura ogłosiła „Miesiącem z Tadeuszem Łomnickim”. Pokażą film Jerzego Antczaka „Pożegnanie z Marią” i wyreżyserowane przez Tomasza Wiśniewskiego dla telewizji przedstawienie „Szalbierz” György’ego Spiró. A dzień przed rocznicą śmierci – „Ostatnią taśmę”. W sferze fonii – zapewne nie będzie wokół trzech tych opowieści inaczej, niż było: Genialny! Wyjątkowy! Niepowtarzalny!. Tak. I dobrze, że tak. Bez pudła. Gdyż pośród arcymistrzów niepojętej sztuki Proteusza, niewielu jest takich, z którymi, jak z Łomnickim, trio zacnych semantycznych trzmieli jest w zgodzie aż tak daleko idącej, idącej właściwie do końca, do dna. Skandując o nim: Genialny! Wyjątkowy! Niepowtarzalny! – najświętszą prawdę skandujesz. Owszem. Kłopot jednak w tym, że dla sztuki Łomnickiego prawda najświętsza – to za mało. To jedynie oczywistość. Za ciasno tu dla niego, niewiele z niego zostaje w oczywistościach. Więc – co dalej? Jak próbować łowić resztę?
W opowieści Julia Cortazara o genewskim koncercie kwartetu Genialnego jazzowego pianisty Theloniusa Monka – Monk nie jest Genialny. Tak jak nie ma w niej profesjonalnej muzykologicznej lekcji anatomii, precyzyjnie ukazującej wnętrzności muzyki. Nie ma tej oto prawdy najświętszej: „Z lewej mamy finezyjne swingowanie, tutaj - lodowaty walking, na tej zaś miseczce możecie państwo analizować bardzo rzadko spotykany drive”. W opowieści Cortazara koncert „porywa kawał ziemi, tak jak w Hektorze Servadac, w każdym razie kawał Genewy z pomnikiem Kalwina i chronometrami Vacheron et Constantin”. Sam Monk zaś to – łagodne zwierzę. „Z głębi, robiąc zupełnie niepotrzebne okrążenie, wyłania się niedźwiedź w kapelutku pół-tureckim, pół-kardynalskim i przybliża się do fortepianu stawiając nogę przed nogą ze skupieniem przywodzącym na myśl zaminowane pola albo kwiaty hodowane dla despotów sasanidzkich, gdzie każdy zdeptany kwiat oznaczał powolną śmierć ogrodnika”. Chwilę potem niedźwiedź zasiada na zydlu i zaczyna badać „ul klawiatury”. Gra, „prostackie pazury dobrotliwie przesuwają się tam i z powrotem pośród ogłupiałych pszczół i sześcioboków dźwięku”. A kiedy skończy – „objedzony miodem, wstaje balansując i rozgląda się za jakimiś mchami odpowiednimi na drzemkę”. Tak oto fikcja łowi uciekający słusznym oczywistościom sekret Theloniusa Monka. A oto bajkowe sieci, w które Adolf Rudnicki łapie bazaltowy głos Łomnickiego. „Tak krzyczą zwierzęta w noc ciemną”. Cortazar i Rudnicki – oni dobrze czuli finezyjne moce bajki w czasie polowania na umykające tajemnice. I chyba znali to kolosalne zdanie Samuela Becketta - sedno powieści „Watt”, stworzonej ledwie 12 lat przed „Ostatnią taśmą” - istotę pisania w ogóle.
„Jedynym sposobem mówienia o niczym jest mówić o nim tak, jakby było czymś, tak samo jak jedynym sposobem mówienia o Bogu jest mówić o nim tak, jakby był człowiekiem, czym z pewnością był, na swoją modłę, przez jakiś czas, i tak jak jedynym sposobem mówienia o człowieku, a zdali sobie z tego sprawę nawet nasi antropologowie, jest mówić o nim tak, jakby był termitem”.
Gdy wielki, włochaty pająk o głowie z bieli obudził się pewnego rana z niespokojnych snów o nieuchwytnych muchach, stwierdził, że zmienił się w Tadeusza Łomnickiego, znikliwego potwora w roli Krappa. To nie był kolejny akt onirycznych rojeń. To była dla pająka dotykalna doskonałość, za którą zawsze płaci się wiele, płaci się wszystkim. Siedział za stołem w wypchanej zmierzchem norze, przednimi odnóżami w mitenkach z czarnej wełny czule obejmował magnetofon, uchem zamarłym nad kręcącymi się szpulami, czułym jak jego niegdysiejsze sieci, tkane ze śliny, łapczywie łowił ćmy starych słów. Nagle pojął, że właśnie do tego ćwiczył się życie całe. Do bycia poza coraz bardziej sytym, coraz banalniejszym światem, byczejącym wokół pajęczej nory. Ze swymi słowami, swoją pamięcią, swoimi ciemnościami. I taki był. Doskonale samotny. I taki wciąż jest. Wystarczy kolejny raz włączyć płytę i znów zobaczyć.
***
Paweł Głowacki/mc