Żukowi, co ma psi węch
Prawdziwie wielcy, prawdziwie bliscy i prawdziwie intensywni pisarze mają zapach. Nabokov pachnie morską solą, Jerofiejew – wiciokrzewem, Márquez – saletrą, Zweig – listopadowym niebem. Iwaszkiewicz – sosnowym igliwiem. Broch – spływającymi w dolinę wodami lodowca, Płatonow – rozpaloną kuźnią. Tołstoj nie ma zapachu. Chyba że proza ma zapach umierania, a śmierć jest jak powietrze.
Jerzy Pilch „Sobowtór zięcia Tołstoja”
Stać, jak najdłużej stać,/ w zapachu ligustru i róż.
Anna Piwkowska „Gdzie indziej”
Pluszowa kurtyna barwy kurzu sunie w górę niemo, punktowy reflektor cienką, jasną ręką ustawia z lewej strony sceny ciemny stół z otwartą na blacie księgą o pożółkłych, kruszejących kartkach. W głośnikach – szum deszczu. Z prawej kulisy wysuwa się postać. Ma skulone ramiona, miękkie pantofle, wełnianą suknię. Kobieta. Idzie ostrożnie, powoli, jak by deski były wysoko wiszącą bibułą. Wchodzi w światło, jeszcze trzy zamszowe kroki. Nieruchomieje przy stole. Nie ma krzesła. Nikogo nie ma. Nikt nie podgląda. Jak to jedynie kobiety potrafią – zaplata ręce za plecami, chwytając dłońmi łokcie. Woli nie kusić losu, woli nie dawać szans niedelikatnym gestom, gwałtownym chętkom palców bawiących się ołówkiem, pysze majsterkujących rąk. Woli nie niepokoić. Pochyla się niespiesznie, opuszcza głowę, aż nos dotyka kartek. Zamiera. Zaczyna wąchać. Małymi dawkami wsysa woń cudzych zdań. Łowi zapach starej opowieści. I on zostanie. Wejdzie do płuc, a dalej, z krwią, żyłami - do każdego punktu mięsa, do kości, do szarości w głowie. Zostanie zapach. Zostanie sedno, bo wąchanie subtelniejsze jest, czulsze, mniej inwazyjne niż najdelikatniejszy dotyk. Tak, zostanie zapach starej opowieści i kiedyś, gdzieś, w takim lub innym krajobrazie - może się przypomni. Może wróci nagle. Tak. Wrócił...
Ta kobieta na scenie, albo w swym pokoju nocą, w sumie – obojętne to. Ona. Ona lub Zbigniew Herbert w Grecji. Na scenie antycznego teatru Herodesa Attykusa w Atenach ogląda nowoczesną wersję „Edypa w Kolonos” Sofoklesa. Jest zasmucony. Widzi cudactwa, co wyszły spod topornej, napastliwie majsterkującej łapy. Widzi marny cyrk reżysera bez nosa. W tej swojej późnej, może ostatniej opowieści, stary Sofokles wraca pamięcią do miasta rodzinnego, do „białego Kolonu”. Jego bohater, Edyp, stary jak on, nie ma już nic. Może tylko, może i pragnie jedynie wybrać miejsce swego końca. Dobrowolnego wygnańca z Teb, złamanego, ślepego i u kresu sił – wierna Antygona prowadzi od kraju do kraju, od kawałka ziemi do kawałka ziemi. I to już wszystko, prawie cała opowieść Sofoklesa. Pachnie liśćmi pod drzewem jesienią. Zgodą na koniec, łagodnym pożegnaniem, utratą. Na scenie teatru Herodesa Attykusa nie czuć zapachu kruszejących liści. Koniec seansu. Herbert jedzie dalej, do Sunion. Powie o nim: „Jest jak marmurowy balkon z widokiem na morze”. Po czym zanotuje te zdania, bez mała przepis, co go dobrze zna kobieta idąca do otwartej księgi przez scenę swego pokoju, przepis na niepłoszenie starych opowieści, mitycznych, nie ważne, czy zamarłych w słowach, kamieniu, nutach czy w farbach.
„Jak pachnie marmur? Od wielu dni prześladuje mnie myśl, żeby powąchać marmur. Wiem, jak pachnie piaskowiec (obwąchałem wiele gotyckich katedr), ale marmur? Wypolerowany jest jak lustro, a lustro jest, jak wiadomo, bez zapachu. Jestem pewny, że marmur odarty ze skóry, marmur uszkodzony, musi mieć jakiś zapach. Czatowałem długo i wreszcie tutaj, w Sunion, udało mi się wetknąć nos w kolumnę. Wciągnąłem głęboko powietrze – i nic. Widocznie (...) musi to być zapach arystokratyczny, niezwykle nikły, tak blady, że niedający się zauważyć. Przyjdę tu kiedyś w porze deszczu, kiedy kamienie się pocą, i wtedy odkryję zapach marmuru”.
Zapach „Edypa w Kolonos”. Tak, wrócił do kobiety, która kiedyś deszczową nocą szła przez scenę lub przez pokój do tomu dzieł Sofoklesa otwartego na blacie ciemnego stołu. Wrócił w lipcu roku 2005, na Krecie. Anna Piwkowska pisze wtedy wiersz „Południe”. W epilogu jest obraz nieruchomego trwania dwojga w samochodzie tuż przy urwisku. „Upał powoli słabnie. Mija godzina demonów./ Pszczoła zaczyna brzęczeć pod sufitem”. Na początku wiersza zaś – wraca mit, nagle, nieoczekiwanie. Odpomniał się. Zaistniał niczym epifania, lekko wsunął się w teraźniejszość, w lipcowe południe roku 2005 na Krecie. Oto jego przyjście. „Sofokles jest w wieku Edypa,/ kiedy pisze swój dramat „Edyp w Kolonos”./ To znaczy jest starcem./ Wie, że mit to wieczność,/ która wdziera się w czas./ Ma za sobą odpowiedź na pytanie kim jestem/ albo raczej nadal nic nie wie./ Drzewa oliwne są spalone od upału,/ niemal nie rzucają cienia./ Jaszczurki wygrzewają się na słońcu/ w białe południe, martwą godzinę duchów./ Czas będzie stał w miejscu, dopóki Hades/ nie przywoła z powrotem swoich białych cieni”. Trochę dalej: „Straszny czas, myśli Edyp. Straszny czas, zapisuje Sofokles.” A Piwkowska zapisuje: „My także trwamy nieruchomo, w samochodzie,/ nad czerwonym żużlem urwiska”. A na końcu – brzęczenie pszczoły. Tak, oliwne drzewa nie rzucają cienia tysiące lat temu w Kolonos, w słowach Sofoklesa, i zarazem w 2005 roku na Krecie, w słowach Piwkowskiej. Nicują się czasy odległe, nicują się mit i teraźniejszość. „Południe” powtarza zapach kruszejących liści. Kurtyna. Koniec spektaklu w dwudziestu trzech wersach.
W tomie wierszy Piwkowskiej „Wyspa Nieborów” (Wydawnictwo Znak, Kraków 2016) – jak wiele jest podobnych wizyt, kiedy nagle błyska lub brzęczy odprysk mitu, starej opowieści, legendarnego życiorysu, sławetnej niegdyś postaci, realnej lub zmyślonej? Ifigenia i Byk porywający Europę, Persefona i Kora, Ismena, Fedra i Emma Bovary, Anna Karenina, malunki z grot Altamiry, Diana na łowach, Arachne, Agamemnon, Sofokles, Edyp, Hades, Dydona i Walkiria, wieża Babel, widmo Salvadora Dali, Eurydyka, poeta Villon i śmierć Ingeborgi Bachmann, żółty upał wprost od van Gogha, Don Juan i Don Kichot, Witkacy i Faust, las Ardeński, legendarne domostwo Usherów z opowieści Poego, opera Scarlattiego „Ulisses”, muzyka Bacha, złote runo i Jazon, Tołstoj i Kain, Medea, Gioconda i frazy Mickiewicza, jednorożec, nimfy, stada satyrów, jeszcze Orestes, jeszcze losy Buddenbrooków i ciemny zapach „Śmierci w Wenecji” Tomasza Manna. Tak, aż tyle tego, lecz i to nie wszystko. Ale wszystko zjawia się tak, jak „Edyp w Kolonos” w wierszu „Południe”. Brzęcząc i błyskając zjawia się na mgnienie tylko. I w tym Piwkowskiej teatrze nagłych wizyt starych opowieści – widzialny, teraźniejszy świat staje się dekoracją, rekwizytem, kostiumem dla starych zapachów, dla sedna. Tak bywa, kiedy się umie, jak Piwkowska, obwąchiwać mity, skrywając ręce za plecami, pilnując rąk uważnie. I kiedy umie się później czekać, aż zapachy wrócą.
James Joyce, który w młodości wszystko wywąchał z „Odysei” Homera, jak wiele lat czekał, by w pierwszych taktach „Ulissesa” wyprawić swego Odysa – zamieszkałego przy Eccles Street nr 7 Leopolda Blooma, wielbiącego przypiekane nerki baranie akwizytora ogłoszeniowego – w długą jak wieczność lub dziesięć lat jednodniową podróż przez Dublin, każąc mu o poranku zrobić pierwszy przystanek w masarni na rogu? A w teatrze? Na przykład: Giorgio Strehler, Konrad Swinarski, Jerzy Jarocki, Tadeusz Kantor, Jerzy Grzegorzewski. Oni, ich sztuka niespiesznego obwąchiwania mitów, kiedy żywego ducha w pokoju, a za oknami pora deszczu. Nos Srehlera nad „Burzą” Szekspira, Swinarski wdychający woń „Wyzwolenia” Wyspiańskiego, Jarocki wsysający nostalgię „Wiśniowego sadu” Czechowa, Kantor łowiący zapach dalekiego dzieciństwa, Grzegorzewski wdychający obezwładniająco przezroczystą woń „Śmierci Iwana Iljicza” Tołstoja.
A później – już dla nas - nie do zapomnienia zapachy ich scenicznych opowieści, powtórzone zapachy starych cudzych słów.
Albo, jak u Kantora, powtórzona na scenie woń bezsilnej pamięci, woń nieudolnie powracających widm i fotografii powoli blaknących na amen, aż do zupełnej bieli.
W finale jednego z wierszy, jednego z niezliczonych jej przedstawień drobnych, nieomylnych, dotkliwych, Piwkowska wyznaje: „Zawsze ich przeżywamy. Pokruszone światło/ ze starych fotografii sypie się tak łatwo/ na oczy, usta, jak biały pył, wapno”.
Myślę, że Kantorowi spodobałby się wapienny zapach tego końca.
Paweł Głowacki