Wieczór w kawiarni

Ostatnia aktualizacja: 20.08.2013 12:35
"Szampan i waleriana. Gdyby tu było dziecko, to bym mu powiedział – Patrz dziecię i ucz się na złym przykładzie. Jak pijesz, to nie zażywaj lekarstw."
Sławomir Mrożek
Sławomir MrożekFoto: PAP

"Ciemno tu...”, rzekł do siebie poeta. Dalej zapewne szukał przez chwilę innych słów, innych zdań, innych, pełniejszych obrazów. Nie znalazł. Zanotował bezradność: „co o szarym swetrze?/ - tylko tyle.” I na końcu wiersza „Nie umiem pisać” postawił stare pytanie bez odpowiedzi: „którędy wyjść ze słowa?”. Ciemno tu – nic więcej sensownego o szarym swetrze. A o śmierci? O umieraniu? We „Wdowach” Sławomira Mrożka nie wiadomo, czy w dniu dwóch pogrzebów łzy się lały nad trumnami, czy szlochano, krzyczano, przemawiano, ani nawet co było na obiad. Wiadomo, że tego dnia o zmierzchu na śmierć był różowy napój chłodzący w szklankach ze słomkami, czekoladowy tort ze śmietaną lub bez, zimne piwo i szampan pół na pół z walerianą. To w kawiarni było na śmierć. I oczywiście – słowa. Gadanie Wdowy Pierwszej i Wdowy Drugiej, przemowy Kelnera, dyrdymały konwersacji Pana Pierwszego z Panem Drugim. Dwa akty słów, krążących wokół Wdowy Trzeciej, która do końca nie powie nic.
"Wysoka – tak maluje ją Mrożek – w czarnej sukni długiej do kostek, z długimi rękawami, zapiętej wysoko pod szyją, w czarnych rękawiczkach, w dużym, czarnym kapeluszu przystrojonym piórami czarnymi i w odcieniach szarości z czarnym woalem dłuższym niż woalki Wdów Pierwszej i Drugiej całkowicie zasłaniającym jej twarz”. Gdy podniesie woal – żywi zobaczą kości. Kelner ustawi przed jej stolikiem kubeł z wodą i mięsistymi chryzantemami. „Czy mogę prosić?...”, to znaczyć będzie jej do dwóch Panów i Kelnera wyciągnięta w pod koniec dłoń. Zatańczą. Do piosenki „Revancha” meksykańskiego śpiewaka Augustina Lary, albo do innej, podobnie jarmarcznej. Zatańczą łzawe, odpustowe bolero...
Co to wszystko jest? Ten upstrzony językowymi wicami kawiarniany szczebiot Wdów Pierwszej i Drugiej, który jest całkiem jak papierowy, pustawy absurd zdań bohaterów „Łysej śpiewaczki” Ionesco? Ta gipsowych figurek świętych na wiejskich jarmarkach godna tandeta fraz Kelnera i dwóch Panów? Ta Wdowa Trzecia, której niewiele brakuje do wodzireja ze średniowiecznych malowanek, do tej kostuchy, co z kosą w klekoczącej garści pląsa z żywymi? Tandeta tego tingel-tangla z wyszynkiem, tych stolików, krzeseł, kolorowych oranżad, przaśnych piw, tanich win musujących, kropelek na serce, banalnej wiązanki na Wszystkich Świętych, melodyjki prowincjonalnej, żałobnych szat jak z czytanek dla dzieci i tej skórki od banana, na której ktoś fiknie śmiertelnego kozła? „Wdowy” - co to jest? Dwuaktowa parodia lichej farsy o umieraniu? Groteska tak strzelista, że sama się w nawias bierze i na dno banału stacza? Nic ponad zestaw żałobnych dowcipasów scenicznych? Ot, Mrożka kabaretowe skecze o umieraniu, śmierci, skecze pustawe, dla śmichów-chichów sklecone? Tyleż napisany teatr, co żonglerka, wprawka bez pretensji do czegokolwiek? Wielkiego dramaturga żarcik, w niedzielne popołudnie machnięty dla wytchnienia? Tylko to?

"Wdowy” – ciemno tu. Mimo odpustowej jasności, mimo migotliwości bon motów, mimo jarmarcznego blasku bełkotów, które logikę do absurdu dociskają, mimo papuzich atrakcji słownych. Może dlatego, że rok przed napisaniem „Wdów” Mrożek był... blisko? Pęknięta aorta... jedenaście godzin operacji... jedenaście godzin gdzieś pomiędzy, na wznak... Może dlatego we „Wdowach” jest w istocie ciemno jak w najświetniejszych Ionesco komediach, gdzie język nie dźwiga nawet banału zwyczajnego obiadu, a cóż dopiero o trupach mówić? We „Wdowach” jest podobnie ciemno, podobnie gorzko. Nie ma co teraz wchodzić w detale, streszczać kruchej akcji, wyjaśniać ani po kim Wdowy są w żałobie, ani kto i jak ginie w epilogu. To są jakości trzeciorzędne. Istotne, że we „Wdowach” Mrożek gra z gadaniem, snuje dziwną elegię, dziwną, bo na odejście słów, które nie odejdą i z których nie ma wyjścia. Gra z nimi - to oczywiste, banalne. Gdy się jest pisarzem, to się permanentnie gra ze słowami. Ale też może z powodu tych jedenastu godzin bycia gdzieś pomiędzy, na wznak, we „Wdowach” da się znaleźć samotności chyba trochę więcej niż w innych Mrożka opowieściach. Stąd oczywista operetkowość „Wdów” - to nie seans radośnie migających pozłotek, albo nie tylko. Jest w niej cień podobny do cienia finału „Szczęśliwych dni” Samuela Becketta, kiedy Winnie, już zakopana po szyję, sobie i Williemu nuci na pożegnanie omszały operetkowy szlagier, hit wesel i dancingów: „Usta milczą, dusza śpiewa,/ Kocham cię./ Usta milczą, pieśń rozbrzmiewa,/ Kocham cię./ Cały świat dokoła/ Tą miłością tchnie./ Serce mówi mi,/ Że ty też kochasz mnie”. Nie, nie robi się od tego cieplej.

Trup więc. Co o nim powiedzieć? Umieranie, śmierć, koniec. Co i jak o tym mówić, żeby nie bredzić? W "Wiwisekcji”, monodramie na dziesięć palców, przywołany na początku Miron Białoszewski każe swym bohaterom – palcom – by się z tajemnicami świata borykały przy pomocy wielkich kategorii, najświetniejszych filozofii, najpotężniejszych narracji. Niestety. I nie tylko tajemnice pozostają niepojęte. Nawet byle co, rzeczy najlichsze – grzebień, solniczka, trzepaczka do piany – obnaża bezradność słów wielkich. Palcom, jak każdemu, pozostaje tylko przypomnieć sobie memento wszystkich małych. Gdy znika trzepaczka – palce w podskokach skandują stara prawdę żydowską: "Gut is fun a haser a hor, gut is fun a haser a hor...” – „Dobrze jest wyrwać świni choć jeden włos”. Jak mówić o trupie, żeby nie bredzić? Brednia jest nieuchronna. Czy po wielkie litery, potężne wersety, najszlachetniejsze śpiewy chóralne się sięga, na intonacyjnych koturnach stojąc z mokrą od łez twarzą ku niebu wzniesioną, czy też przy małym bełkocie się pozostanie, przy cienkiej chętce wyrwania świni choć jednego włoska – zawsze się jest w środku bezradności słów.
Owszem, to banał stary. Tak, od zarania dziejów powszechnie znany jest truizm, że na śmierć nikt jeszcze nie znalazł dobrego słowa, zdania, rytmu. Nie znalazł i raczej nie znajdzie (kolejny banał). Nawet skromne, czyste, pokorne "ciemno tu” - jest gdzieś obok, nie trafia, dryfuje mimo. Ale też oczywistość ta nie oznacza, że nie warto powtarzać lekcji bezradności słów.
Po śmierci Mrożka dumano, co też z ogromnego pisania jego zostanie, co wciąż jeszcze jest „na czasie”, które opowieści „działają”, „aktualne, pouczające są”, „żywo i ciekawie brzmią”, a które już na amen oniemiały – ot, klasyczne problematy tych, co sądzą, że Mrożek to wybitny Stańczyk PRL-u, świetny kat wad polskich, sprawniejszy niż wszyscy naraz Apacze tropiciel absurdów nadwiślańskich, i w sumie niewiele więcej. Ja dziś, właśnie dziś, podrzucam reżyserom „Wdowy”. Nie tylko dlatego, że nie ma w nich ani pół litery o Polsce. Dziś, jutro, najdalej za tydzień, może przed pogrzebem Mrożka, bądź krótko po, w samym środku słusznie ogromnego powszechnego mówienia o tej trumnie, dobrze byłoby zobaczyć, usłyszeć „Wdowy”. Ale nie takie, jakie w połowie lat dziewięćdziesiątych pokazał Stary Teatr, kiedy na tej uroczej scenicznej bombonierce kabaretowej Kraków obśmiał się niczym norka – i tyle. Dobrze byłoby zobaczyć łagodny cień między dowcipami, dobrze byłoby poczuć drobną gorycz.
Oto o zmierzchu, w obojętnie której z knajp świata i obojętnie w której epoce, albo prościej mówiąc – na scenie, najzwyczajniejsze gesty i słówka codzienne, nie odświętne, i takież ciastka, i napoje, i nuty – blisko śmierci w śmieszność popadają. Normalność, przy pomocy której mały światek pragnie się ze świeżymi trupami uporać, całkiem jak bombastyczność w tej samej sytuacji - obraca się w iście odpustowy seans, odpustowy, lecz cienisty, w godzinę trwające ciemne atrakcje objazdowej budy jarmarcznej, w tanią cierpką operetkę, żonglującą już do cna zużytymi rekwizytami, kostiumami, dekoracjami, bo innych nie ma, nie będzie. Śmiech jest, oczywiście. Jest, bo musi być. Jest śmiech, lecz raczej cienki. Jest śmiech, ale nie ma rumowiska pustego rechotu.
Dobrze byłoby tego posmakować, dobrze byłoby posiedzieć blisko bezsilnego gadania, dobrze byłoby usłyszeć finalną sentencję Kelnera, ostatniego żywego na sali, tę ostatnią ucieczkę w żart, w groteskę, która ma ocalić, lecz nie ocali. Nad trupem Pana Pierwszego, którego zgubiła skórka od banana, i nad trupem Pana Drugiego, co mu serce wysiadło, Kelner recytuje: „Szampan i waleriana. Gdyby tu było dziecko, to bym mu powiedział – Patrz dziecię i ucz się na złym przykładzie. Jak pijesz, to nie zażywaj lekarstw.” Teraz Dama – Wdowa Trzecia – wyciąga ku niemu dłoń. Kelner pochyla głowę w głębokim ukłonie.
To wszystko. Ciemno. Tylko tyle.

Paweł Głowacki

Czytaj także

Goście

Ostatnia aktualizacja: 06.08.2013 15:35
Kantor i Nabokov jak gdyby nigdy nic pokazują, jak wiele, ogromnie wiele da się powiedzieć o świecie - nie o świecie, a o sobie mówiąc.
rozwiń zwiń
Czytaj także

Twarz

Ostatnia aktualizacja: 14.08.2013 07:12
Tadeusz Łomnicki trzyma pod pachą gruby plik stronic A-4. Możliwe, że jest to reżyserski egzemplarz "Króla Leara”. Jeśli tak, to są to wszystkie, nieuchronnie wszystkie słowa "Króla Leara”. I tylko te, które napisał Szekspir.
rozwiń zwiń