A oni znów czekali, nie ruszając się z miejsca. Oni - ludzie stąd albo ludzie z czyjegoś snu. W gruncie rzeczy – jaka to różnica? William Szekspir powiedziałby: żadna. Pięć twarzy, którym los poskąpił fizjonomicznych atrakcji, pięć twarzy pergaminowych, podobnych do miliarda innych twarzy nie do zauważenia, nie do zapamiętania. Zupełnie bez specjalnych właściwości czapki i kapelutki, w odcieniu szarości gdzieś spomiędzy czerni i popiołu, lecz jednak bliżej popiołu. Znużone ciemne płaszcze, suknie, spodnie i marynarki, i jeszcze śmiertelnie zmęczone buty, a wszystko to nie warte ani pięciu groszy, ani dwóch czeskich koron. Tacy ludzie stąd lub z czyjegoś snu, zamarli na kupie stareńkich sakwojaży, waliz i skrzyń podróżnych – na mikrej scenie Teatru KTO, pustej niczym wyludnione stacyjki w wyobraźni Nikifora, 3 kwietnia 2014 roku czekali na pociąg. Który to już raz? Pięćsetny. Nie inaczej. Od dawna czekanie jest ich powietrzem.
3 kwietnia, w setną rocznice urodzin Bohumila Hrabala (28 marca 1914) Jerzy Zoń po raz pięćsetny pokazał seans bez słów, milczącą impresję „Sprzedam dom, w którym już nie mogę mieszkać”, stworzoną z delikatnych, nie do końca jasnych dotknięć, które poczuł, gdy studiował biografię Hrabala i smakował wszystkie jego zawrotne bajania. Zonia ludzie stąd albo ze snu czyjegoś pierwszy raz zamarli na kupie sakwojaży, waliz i skrzyń podróżnych - jedenaście lat temu, w Krakowie. Tak, już jedenaście lat, nie mniej, powtarzają swoje czekanie w Krakowie, na pustym prostokącie sceny przy ul. Gzymsików 8, w gmachu skromnym tak, że woli leżeć, powtarzają je w Krakowie i na innych pustych prostokątach świata całego.
Bohaterowie Zonia czekali w Albanii i Austrii; czekali na Białorusi, w Chorwacji i w Czechach oczywiście; czekali we Francji, Gruzji, Iranie, Niemczech, Rosji i Rumunii; czekali na Słowacji i Ukrainie; czekali w USA; czekali w Wielkiej Brytanii. Czekali też bliżej – w Jeleniej Górze, Katowicach oraz Krośnie, w Limanowej i Łodzi, Nowym Sączu i Olsztynie, Płocku i Tarnowie, Warszawie i Zamościu. Czekali wszędzie, bo seans „Sprzedam dom, w którym już nie mogę mieszkać” grany był wszędzie. Przez jedenaście lat wszędzie więc powtarzali wieczorami tę swoją małą, pokorną cierpliwość, tę znieruchomiałą na walizkach ufność, że zaraz przyjedzie pociąg przeznaczony dla nich – ich osobowy „Godot” - i wszystko się odmieni na trochę lepsze, ździebełko cieplejsze, odrobinę mniej bezradne. A kiedy słyszeli potworny jazgot hamującej lokomotywy i przez nagle otwarte okna wpadało oślepiające światło – ocykali się w nadziei, wstawali z sakwojaży, z czystą naiwnością dziecka w oczach patrzyli w jasność. Czy to już?... Nie, jeszcze nie...
Różne rzeczy się światu i Polsce przytrafiły przez te lat jedenaście, różne nowoczesności zatańczyły, także nowoczesności teatralne. Gadać szkoda, a i wymienić wszystkiego nie sposób. Przytrafiło się mrowie różności, dzień w dzień przytrafiają się nowe – a 3 kwietnia oni, trzech mężczyzn i dwie kobiety, o 19.00 znów czekali cierpliwie, nie ruszając się z miejsca. Przypomina się niegdysiejsza ironia Lampedusy: Jak wiele musiało się zmienić, by to, co istotne, zostało po staremu. Na małym prostokącie, gdzieś z boku Krakowa, na zapleczu oficjalnych tendencji, w nieuczęszczanym, wyludnionym cieniu wszelkiej maści teatralnych postmodernizmów - czekali jak zawsze, jak wszyscy od zawsze. Niczym w napisanym miasteczku Hrabala – w seansie Zonia zatrzymał się czas. 3 kwietnia, w prologu seansu, pięćsetny raz powtórzyło się czekanie, powtórzył się nagły jazgot i blask oślepiający, powtórzyła się sekunda dziecięcej ufności, że to już, powtórzył się ból rozczarowania, że jeszcze nie, i powtórzyła się cała reszta – ten na małym prostokącie czyniony migowy teatrzyk strzępów małych marzeń, albo teatrzyk resztek pamięci o jasnym czasie przeszłym, dokonanym.
Bywa, że słowa są zbędne. Jako uczeń szkoły średniej Hrabal grywał każdego wieczora na pianinie w gospodzie „Pod Mostem”, i czynił to świetnie. W epoce szaleńczej miłości do Gerginy, a później do Olinki, dodawał sobie otuchy wystukując nocami na klawiaturze fortepianowe arcydzieła Beethovena i Bacha. Na studiach przyszedł czas opętania Wagnerem, Debussym, Mahlerem. Tak zostanie już do końca. I do końca Hrabal powtarzał będzie, że muzyka powiedziała mu o nim samym najwięcej, że gdy jej słuchał, otwierała się w jego głowie jakaś szczelina, przez którą przeciskały się niepojęte, przepiękne mgły, kształty, światła. Realni bądź przez kogoś wyśnieni włóczędzy Zonia wiedzą o sobie nawzajem wszystko. Po cóż więc mieliby gadać? Wystarczy im milczenie, garść najprostszych gestów i grymasy smutku, radości, zdumienia, bólu, ulgi, bezradności wreszcie. Gdy w prologu seansu pojmują, że ten blask za oknem znów nie był przeznaczony dla nich – Zoń zawiesza nad ich małym placem gry nuty wszelkiej maści. Otwierają się w głowach szczeliny, zaczyna się teatrzyk z palcem na ustach. Żeby jakoś doczekać następnego światła – szare figury Zonia rozkręcają seans pokawałkowanych marzeń. Nie będzie to kolosalna tragedia, ani też komedia miażdżąca frenetycznym humorem. To będzie zwykła, trochę oniryczna pantomima, z figurami życia najzwyklejszego pod słońcem w rolach głównych. Nic więcej. Nic mniej.
Z banalnych gestów, min codziennych i ciszy, bohaterowie Zonia przez godzinę ulepią podobiznę pierwszej, wielkiej miłości, podobiznę oświadczyn i radosnego wesela, portret narodzin. Ulepią chwilę pierwszego przyjęcia ciała Chrystusa, miłą marność gorzałką znaczonych dni i nocy bez specjalnych właściwości, rozpacz godzin pustych. Ulepią wreszcie potrójny ciemny portret lęku przed śmiercią, śmierci samej i dołu z ciałem ostatecznie znieruchomiałym. Przez wciąż otwarte drzwi z boku widowni kilka razy wkracza gigantyczny kataryniarz. Pcha swą pełną dźwięków skrzynię na korbkę, skrzynię, której ozdoby za każdym razem są inne: fotka z Paryża, fotka z Rzymu, fotka z Moskwy, fotka skądś jeszcze... Przez szczelinę w głowach ludzi odgrywających piękne i ciemne marności swego życia - kilka razy wkracza tęsknota do ziem nieosiągalnych, ale to niczego nie zmienia. Kataryniarz nie jest pocieszeniem. Jego wizyty pozwalają westchnąć trochę lżej niż zazwyczaj, odrobinę mniej ponuro. I to wszystko. W swojej cierpkiej, spokojnej, małej nostalgii seans „Sprzedam dom, w którym już nie mogę mieszkać” jest jak stare opowieści, o których klasyk mawiał, że przez czas, który nam pozostał, będziemy je sobie snuć wciąż od początku.
3 kwietnia, w okolicach 20.00, finalny niemy portret dołu z ciałem na amen znieruchomiałym został już odmalowany gestami. Po raz kolejny – pięćsetny. Nic nie zostało do dodania. Po sekundzie ciemności jest na scenie, jak było na początku. Domknął się okrąg. Jak w prologu - na kopcu sakwojaży, waliz i skrzyń podróżnych znieruchomiali ludzie, pięcioro bezimiennych stąd lub ze snu czyjegoś. Znów jazgot lokomotywy i oślepiający blask przez nagle otwarte okno. Kolejny ostatni ruch bezimiennych i kolejna dziecięca ufność w ich oczach. Już?... Nie, jeszcze nie... Blask znów nie dla nich. Więc jutro kolejny raz muszą zacząć czekać. I to już naprawdę jest wszystko. Samuel Beckett wiedział, co mówi, kiedy w epilogu swej opowieści o nieusuwalnym niedoczekaniu innych włóczęgów kazał im rzec: „Vladimir: To co, idziemy? Estragon: Chodźmy”, po czym dodał od siebie: „Nie ruszają się. Kurtyna”.
Paweł Głowacki