Pozostawiam wielu przyszłościom (nie wszystkim) mój ogród o rozwidlających się ścieżkach.
Jorge Luis Borges
Daleko stoi kształt od kształtu. Jak daleko? Grupa ludzi na rozległej podłodze, w pustej przestrzeni. Wyobrazić to sobie. Powiedzmy – dziesięć zamarłych postaci. Jednostajne, dyskretne światło, raczej bliżej szarości niż blasku, powietrze nieruchome zupełnie – i one. Ile metrów dzielić musi postać od postaci, by już nie dało się, wędrując między nimi, mówić o grupie, całości, wielogłowym cielsku, a jedynie o dziesięciu na chybił trafił rozrzuconych samotnościach, co nic o sobie nie wiedzą nawzajem, samotnościach bez szans na niewidzialne, owszem, lecz jednak mosty, a choćby i najmarniejsze kładki, przerzucone między nimi? Cztery metry? Osiem kroków niespiesznych? Nie więcej. Mniej więcej tyle, ile w ogromnej wystawowej sali nowej Cricoteki dzieli wystawione na pokaz rzeczy, figury, makiety, kawałki scenicznych krajobrazów i inne łupiny, ocalałe po teatrze Tadeusza Kantora, i jeszcze kilka stareńkich fotografii, niewiele większą od pudełka po butach makietę Pokoju Ulissesa, jeden mętny collage.
Szkielet konia, wózeczek-drezynka i manekiny uczniów w szkolnych ławkach. Ledwo trzymająca się w kupie, otwarta szafa z wiszącym w środku na wieszaku ludzkim kształtem z papier mâché. Wysokie buty milionera z na amen przytwierdzonymi do cholew kołami rowerowymi. Upiorna maszyna rodzinna i nie mniej upiorna mechaniczna kołyska. Rowerek zdekomponowany niczym twarze na płótnach Picassa. Chusteczki, niegdyś białe, krańcowo biedna deseczka i z czegoś wystrugany pistolet, może z lipowego patyka. Szczotka w blaszanej otulinie i pudło na trupio bladym prześcieradle z papieru. Łóżko z obracającym się legowiskiem, rozsuwające się wrota z pionowo zbitych desek w rozsypce i drzwi bez ścian. Krzyżyk drewniany, cierniowa korona, rdzewiejące gwoździe i drewniany młotek. Wojskowe buty i owijacze, pasek z ładownicami i czapka szeregowca. Czarny woreczek ze srebrnikami i fraza tajemna, ciemną farbą na deseczce Rabinka namalowana w narzeczu Narodu Wybranego. To oraz inne resztki. Choćby okno na żerdzi, jakby zawieszone w powietrzu, otwarte nie na oścież. Okno jak inne, podobne, choć większe i z widokiem na liście i trawy – lekko uchylone okno "Melancholii " Jacka Malczewskiego.
Na obrazie tym, hipnotycznym - który jest niby portret na amen znieruchomiałego lotu tłumów nieskończonych, albo jak na kliszy fotograficznej uwieczniona scena niemożliwej teatralnej rewii - nieprzeliczone widma suną tuż nad ziemią, wylazłszy z widzianego z tyłu obrazu płótna na sztalugach bądź z głowy zamarłego przed płótnem malarza, suną obwąchując się wzajem, dotykając się, wtulając się w siebie, coś do siebie szepcząc lub krzycząc, suną tak, zbite w monstrualne, wielogłowe, gęste cielsko, przypominające lśniące bryły węży, zapętlających się w porze godów, suną do lekko uchylonego okna, za którym postać w ciemnej szacie i z kapturem na głowie, prawą ręką wsparta o parapet, lewą o lekko uchylone skrzydło okna – patrzy w dal, obok liści, ponad trawami. Jest bezlitosna. Widzi więcej, niż da się zobaczyć. Widzi podszewkę tego, co widać, drugą stronę. Widzi wszystko. Kantor wielbił malowane opowieści Malczewskiego. Nie wiem, jakie przymiotniki doczepiał do jego płócien. Wiem, że nazywał go Wielkim Reżyserem. Tak, "Melancholia ", i jeszcze porównywalnie zamarły lot innych widm na obrazie "Błędne koło ". Malczewski był wielkim reżyserem znieruchomiałych przedstawień, co powtarzają się wciąż od początku, gdy tylko spojrzeć na płótno. Jak gdyby to, co kiedyś namalowane, działo się teraz. Co kiedyś namalowane, albo co kiedyś wyreżyserowane.
"Melancholia " Malczewskiego – ona przypomina się dziś w nowej Cricotece, na wystawie "Tadeusz Kantor. Odsłona druga ", która w istocie niczym nie rożni się od wystawy "Tadeusz Kantor. Odsłona Pierwsza ". Te same kształty, w nieruchomym powietrzu tak samo odległe kształt od kształtu, w jednostajnym świetle kolejny raz nic o sobie wzajem nie wiedzące na rozległej podłodze, w gigantycznej pustce sali na trzecim piętrze. Różnica w sumie tylko taka, że to, co za pierwszym razem stało gdzieś, dziś, za drugim razem - stoi gdzie indziej. I tyle. Ten sam brak mostów pomiędzy kształtami, brak kładek, nieobecność przejść. Nie całość migotliwa, zapętlona i gęsta, a kilkanaście, kilkadziesiąt namacalnych samotności, odwróconych do siebie plecami. Pytanie: Czy da się to tak dalej ciągnąć? Czy na stałej wystawie da się dalej o Kantorze opowiadać – nie opowiadając, tylko kości, manekiny, drewno, blachę i papier mâché przestawiając z kąta w kąt, z prawej na lewą, z tyłu na przód i dokoła Wojtek? Ile razy z rzędu można poprzestać na mozolnym kleceniu tej samej martwoty? Przypomina się "Melancholia ", gdyż przypomina się kawał życia z roku 1995. Przypomina się ten Malczewskiego prostokąt znieruchomiałego teatru, bo pięć lat po śmierci Kantora - z reprodukcji właśnie tego prostokąta Marek Roztworowski uczynił wiszące na ścianie krakowskiego Arsenału motto swojej dojmującej wystawy "Tańczyli na moście wiek cały ", motto swojej opowieści znieruchomiałej, co wciąż od początku się działa, gdy się na nią patrzyło. Działa się zawsze teraz.
Na jednym ze szkiców do rewii "Niech sczezną artyści " Kantor dopisał słowa francuskiej piosenki, które Julian Tuwim spolszczył, słowa o paniach i panach, co tańczą na moście w Avignon. Jeśli dobrze pamiętam – u Rostworowskiego nad dnem Arsenału sterczał podest. Bo ja wiem? Dwudziestometrowy? Może dłuższy? Taki jak na rzeczonym szkicu Kantora. Wielka kładka, długi drewniany most, a na nim widma Kantora, jakby nagle znieruchomiałe, widma opowieści fundamentalnych, od "Umarłej klasy " po "Dziś są moje urodziny ", tylko w odwrotnej kolejności. Widma, manekiny, rzeczy, kształty, machiny, a wszystko blisko siebie, prawie ocierając się wzajem, wtulając się wzajem w siebie, kto wie, może coś sobie szepcząc bądź coś do siebie krzycząc niesłyszalnie. Cielsko wielogłowe, gęsty tłum widm wędrujących, zatrzymanych w pół kroku i gestu, wędrujących skądś dokądś, do jakiegoś uchylonego okna, w którym postać w czarnej szacie i w kapturze na głowie patrzy w dal i widzi podszewkę tego, co widać, druga stronę, wszystko. Ale tam nie było uchylonego okna, ani postaci w czerni. Tam, przy wejściowych i zarazem wyjściowych drzwiach - stał Kantora autoportret z roku 1998. Ot, naga postać, sama cielesna bieda, sam lęk z bezradnie opuszczonymi rękami, patrzący nam prosto w oczy. I na dole – wyznanie. W jednym zdaniu – prośba o wysłuchanie: "„Mam państwu coś do powiedzenia ". To wszystko. Tą prośbą zaczynała się i kończyła "Melancholia " Rostworowskiego, ułożona z resztek niegdysiejszych opowieści Kantora.
Przez "Melancholię" Rostworowskiego szło się jak grubo wcześniej przez wystawę scenografii w krakowskim Bunkrze Sztuki, wystawę, która nie była pokazem projektów, kostiumów i makiet, lecz labiryntem rozwidlających się ścieżek, wiodących przez gąszcz teatralnych przestrzeni i świateł. Albo jak rok, czy dwa lata temu przez zawrotny labirynt "Stanley Kubrick", w krakowskim Muzeum Narodowym zbudowany z masy łupin, co zostały po filmach twórcy "Barry’ego Lyndona ". Ile i jak zawrotnie rozwidlonych linii da się przeprowadzić przez widma i rzeczy teatru Kantora?
Jedno pewne. Na pożegnanie wystawy "Tadeusz Kantor. Odsłona druga" dwie licealistki zatrzymały się przy szkielecie konia z "Niech sczezną artyści". Ruda, rozchichotana, przystawiła główkę do kości końskiego łba i na żółtej żuchwie całus składała, krucza zaś, też rozchichotana, strzelała jej fotki komórką. Tyle miał im Kantor do powiedzenia. Dzień, w którym na tej samej wystawie tatuś nakręci komórką filmik, jak synek jego zabawnie kolebie się w mechanicznej kołysce z "Umarłej klasy" – nie jest odległy.
Paweł Głowacki