Może to zdumiewające, może nawet paradoksalne nieco: trzeba było Bohumila Hrabala, by przypomnieć w Krakowie Samuela Becketta, człowieka od dotykania istoty rzeczy. Tak, wiele, wiele lat temu trzeba było Tomaszowi Brzozowskiemu bezpowrotnie zadurzyć się w „Pociągach pod specjalnym nadzorem”, „Skarbach świata całego”, „Zbyt głośnej samotności” i potężnej reszcie tego niepodrabialnego bajania pana z Nymburka, trzeba było, ażeby Brzozowski – biorąc nazwę od Hrabala – stworzył w Warszawie kawiarnio-księgarnię „Czuły Barbarzyńca”, parę chwil temu zaś uruchomił jej odprysk na krakowskim Kazimierzu, wreszcie trzeba było w kwietniu, blisko kolejnych urodzin twórcy opowieści „Molloy”, wyświetlić w tym odprysku bez mała całkowicie pantomimiczny film Adama Sikory „Wydalony” – stuminutową impresję na kanwie „Molloya” właśnie i nowel „Pierwsza miłość” oraz „Koniec”. I był Beckett, nie cały, tylko sedno – lecz był. Przypomniał się cały jego zachwycający brak litości. Kompletna nieobecność tanich pocieszeń w jego słowach.
Przemilczając jakieś sesje naukowe i bodaj jeden festiwal, czyli pomijając wydarzenia jednorazowe, pozostając przy krakowskich teatrach, przy wieczór w wieczór powtarzających się seansach – w ostatnim dziesięcioleciu, albo i dwudziestoleciu, było tak, że Teatr Bagatela grał „Końcówkę”, owszem, tyle że nie była to „Końcówka”, jeno „Końcóweczka”, „Końcówuniunieczka”, po prostu „Koci, koci, łapci” – pastelowy, słodki, bardzo przyjemny w odbiorze bibelocik dla dzieci, bibelocik z huśtawkami. I istniał też plan wystawienia w Narodowym Starym Teatrze „Czekając na Godota”, lecz właściciele praw autorskich zgody nie wyrazili. Nie dziwota. Panowała już w nadwiślańskim teatrze epoka robienia z klasycznego tata - wariata postpostpostmodernistycznego, jakże więc właściciele praw autorskich zgodę wyrazić mogli, skoro z „Czekając na Godota” artyści wielkodusznie pozostawić mieli w Starym co najwyżej tytuł? I to wszystko. Dziesięć, dwadzieścia lat – i dwie pustki po Becketcie. Jedna udająca, że pustką nie była, a druga – wzorcowa, doskonała nawet. Aż do kwietnia tego roku.
Raz jeszcze puszczam sobie „Wydalonego”. Jednak nie, to nie jest ani zdumiewające, ani paradoksalne. Fakt, że Beckett przypomniał się w księgarni pod egidą Hrabala – to normalność. Kimże byłby bowiem Hrabal, co by robił, gdyby nie jego w młodości hipnotyczne zasłuchiwanie się w zawrotne opowieści stryja Pepina, które zdawały się nie mieć końca? Pisałby? Zapewne. Lecz co? Lecz jak? A sam Pepin, ten król konfabulantów, wirtuoz zmyśleń finezyjnych niczym pajęczyny, ta łysiejąca Szeherezada w starym garniturze, nad piwami zawrotnie bredząca, by przeżyć do jutra – tylko dlatego, po nic innego - i jutro znów podjąć bredzenie, by dociągnąć do pojutrza, a potem raz jeszcze, i dalej, jeszcze dalej, aż do wiadomego końca? Czy w ogóle byłby, gdyby nie mówił, nie lepił fikcji wciąż od początku, całkiem jak tajemniczy narrator prozy Becketta, to widmo, które się pod piórem zrodziło w 1945 roku, równo 70 lat temu, kiedy Beckett, jak powie, zmądrzał?
Między rokiem 1945 a 1950 stworzył ogrom bajań, między innymi „Pierwszą miłość”, „Koniec” i „Molloya”. Dziesięć lat później wyzna, że w istocie nie wie, dlaczego to napisał. I doda: „Stało się to możliwe, gdy zdałem sobie sprawę z własnej głupoty”. Głupotą był nie dostrzec wcześniej, że jedyną formą snucia zdań, która schodzi najgłębiej i najcelniej dotyka sedno tego całego bałaganu, zwanego życiem, jest monolog i snucie w pierwszej osobie liczby pojedynczej. Snucie wedle pamiętnej frazy Marcela Prousta, którego wielbił: „Jakiś pan opowiada, mówiąc Ja”. Od 1945 roku, od prologu „Pierwszej miłości” – Beckett będzie krążył wokół Ja. Tak, przeoczenie tego wcześniej było głupotą. I chyba jeszcze coś było nią.
„czy warto zatem zniżać świętą mowę/ do bełkotu z trybuny do czarnej piany gazet”, pyta Zbigniew Herbert w wierszu „Do Ryszarda Krynickiego – list”. Nie ma potrzeby odpowiadać. Błędem więc było też wcześniejsze szalone portretowanie czarnej piany codzienności, tego niepoczytalnego baroku spraw, gestów i kształtów doraźnych, chwilowych, na miarę momentu, a po ułamku sekundy pstryk – i nie ma, co było i zdawało się ważkie, palące, ba, fundamentalne. Od 1945, kiedy Beckett zrodził widmo Ja monologującego o Ja – czarna piana opada z jego opowieści niczym z cebuli plastry cebuli. Zostaje to, co naprawdę ważne. Postać człowieka, który idzie, błąka się, nieruchomiejąc czasem dla wytchnienia w przypadkowo napotkanych norach. Bo dokąd się jest – trzeba iść. I który gada w sobie o sobie. Bo trzeba jakoś dobić do jutra, a skoro na początku było Słowo – nie ma lepszej formy istnienia niż snucie zdań.
Kolejny raz patrzę na „Wydalonego”. Jest jak odpowiedź na film, ongiś nakręcony według scenariusza Becketta, według tekstu zatytułowanego – „Film”. W nim też było cicho. I szedł tam skulony człowiek, miał twarz starego Bustera Keatona. Szary płaszcz, kapelutek prawie błazeński, piracka przepaska na lewym oku, na dziurze po lewym oku. Szedł niczym u Sikory idzie człowiek młody, który już wie, od zawsze wie, że urodził się stary, skończony, i że reszta jest tylko kwestią czasu pustego zupełnie. Brnie niespiesznie od nory do nory, czasami ssąc kamyki. Szpital na obrzeżach realności. Strych zrujnowanej kamienicy. Pusty pokój w mieszkaniu kobiety, która na ławce przy murze całym w winorośli śpiewała mu ciepłą, francuską piosenkę. Nora domu rozsypującego się wśród uschłych traw. Wreszcie próchniejąca łódź, w której zostanie już do końca, kładąc nad sobą wieko kilku desek, w której się zwoduje i będzie czekał, aż dziurawa łódź zniknie pod gładką, ciemniejącą taflą. Idzie jak Keaton, idzie jak włóczędzy w „Molloyu”, jak widma w „Pierwszej miłości” i „Końcu”. I opowiada sobie siebie, na pewno opowiada, choć nie słychać słów. Nie słychać, lecz trzy razy widać je – białe litery, kiedy na chwilę ciemnieje obraz. „Nie wychodzę, nie mam dokąd”. „Lubię patrzeć jak zapada zmrok, na gęstniejącą ciemność, wszystko powoli znika, ja też”. „Gdyby wiedziała, ile zaoszczędzi mi trudu, nie wydając mnie na ten świat, pewnie by tego nie zrobiła, przecież była dobra, jak każda matka”. To wszystko. Nie ma innych słów.
Oprócz francuskiej piosneczki i jeszcze rymowanki, którą skanduje dziewczę, w kałuży skaczące na skakance – w „Wydalonym” słychać od czasu do czasu jedynie nic nie znaczące, samotne brzdęki świata i kolosalne milczenie przedmiotów, roślin, krajobrazów, kosmosu na głową tego, który brnie. „Cisza to echo rzeczy”, powiada jeden z włóczęgów w „Molloyu”. Przez sto minut „Wydalony” niespiesznie kolebie się na tych czterech słowach pamiętnych. Człowiek, który idzie, słucha echa rzeczy. Aż na tafli jeziora znów jest tylko tafla jeziora.
Ciemność. Skończyła się pantomima. Przypomniało się. W kwietniu przypomniało się w „Czułym Barbarzyńcy, że czarna piana to detal żałosny, że Beckett wciąż jest, że nie da się ominąć jego braku litości. Przypomniało się, choć może lepiej by było, gdyby nie. Z drugiej strony – jak długo jeszcze trzeba będzie babrać oko i mózg teatrzykami kicającymi z jednej czarnej piany na drugą czarną pianę, teatrzykami, co kiedy pstryknąć lub tupnąć - znikają? Ileż można?!