Proszę państwa, my możemy Hamleta nago, na strychu, przy świeczce wystawić, ino po co?
Rektor PWST w Krakowie Eugeniusz Fulde po obejrzeniu egzaminu z szekspirowskich scen, pokazanego bodaj w toalecie uczelnianej. Początek lat siedemdziesiątych ubiegłego stulecia.
„Oj, przepraszam...”, rzekł cicho Jerzy Trela do cyrkowego faktu – do sprzątaczki w roboczym fartuchu i gumowych rękawiczkach, co pod gołą żarówką monolog Lady Makbet nowocześnie, gdyż od tyłu i na głowie stojąc wyła namiętnie w pakamerze pełnej mioteł, szmat, szczot, proszków, past, wiader i mopów różnej wielkości. „Najmocniej panią przepraszam, pomyliłem się, znów źle trafiłem, to nie tutaj...”, dodał i powoli zamknął uchylone drzwi. Które to były? Piąte z rzędu? Siódme? Jak długo się błąkał po labiryncie ciemnych korytarzy Teatru Wybrzeże w Gdańsku? Ile klamek nacisnął? Jak wiele razy zaglądał do wnętrz większych i mniejszych, by po chwili lekko zatrzasnąć uchylone drzwi i ruszyć dalej tym swoim krokiem niespiesznym, zamszowym? Trochę podobny do bohaterów starej sztuki Pirandella – jak wiele kilometrów przebył w poszukiwaniu przedstawienia teatralnego, z wielką w żyłach nadzieją, że mimo wszystko istnieje jeszcze gdzieś w Polsce sens sceniczny, choćby niewielki, kruchy, przestraszony, być może ostatni, być może już ledwo dyszący, lecz jednak, Boże litościwy - sens?
Jedno pewne: szedł Trela. Szedł i szukał, a gdzieś tam ludzie czekali, aż znajdzie. Tylko tyle donieśli krytycy. Na XIX Festiwalu Szekspirowskim w Gdańsku pokazywany był ruszający się, przez Pawła Miśkiewicza uruchomiony fakt pod tytułem „Kto wyciągnie kartę wisielca, kto błazna”. Jako Lear Trela jest elementem tego faktu. Ogląda w nim western, rzuca bilardowymi kulami, pcha wagon kolejowy, wytycza na ciemnej podłodze białe linie piłkarskiego boiska, tłucze głową w mur, i tak dalej. Pisałem już o tym w tym miejscu, nie ma co się powtarzać. Istotne, że w finale Trela ma zniknąć. A następnie wrócić, by kawałek monologu oszalałej Ofelii wygłosić. Krytycy informują, że owszem, na pokazie w Gdańsku wyszedł prawidłowo, lecz później coś długo się nie pojawiał, bardzo długo, kłopotliwie, wręcz kabaretowo długo. Na prasowej konferencji świat się dowiedział, że Trela zwyczajnie zabłądził w labiryncie korytarzy, że nie mógł odnaleźć właściwych drzwi, lecz w końcu udało mu się. Wrócił i wygłosił finałowy monolog! I tak się skończyła ta szalenie zabawna przygoda!... Skończyła się? Naprawdę?
Rzecz jasna – tak. Wrócił i zakończył babskimi słówkami fakt Miśkiewicza. To oczywiste. Oczywistość jest dobra, im banalniejsza – tym lepsza. Pociesza, przynosi ulgę, uspokaja. Tyle tylko, że jest coś poza nią. Owszem, Trela w Gdańsku w końcu wrócił na scenę, albo na to, co udawało scenę, lecz gdy czytam o jego długim błądzeniu w labiryncie ciemnych korytarzy, o jego szukaniu teatru sensownego, o jego nieuchronnych fiaskach po otwarciu każdych drzwi, przypomina się sekret „bocznej odnogi czasu” w „Sanatorium Pod Klepsydrą”. Oto narrator przybywa do omszałego domostwa gdzieś na krawędzi rzeczywistości i snu, by zobaczyć – kto wie, czy nie po raz ostatni - swego umierającego ojca. Bruno Schulz, który wiedział, że istota tkwi zawsze pod skórą oczywistości, nie na niej, tworzy taką wymianę zdań pomiędzy narratorem a demonicznym Doktorem Gotardem.
„Cały trick polega na tym – dodał, gotów mechanizm jego demonstrować na palcach, już ku temu przygotowanych – że cofnęliśmy czas. Spóźniamy się tu z czasem o pewien interwał, którego wielkości niepodobna określić. Rzecz sprowadza się do prostego relatywizmu. Tu po prostu jeszcze śmierć ojca nie doszła do skutku, ta śmierć, która go w pańskiej ojczyźnie już dosięgła.
W takim razie – rzekłem – ojciec jest umierający lub bliski śmierci...
Nie rozumie mnie pan – odrzekł tonem pobłażliwego zniecierpliwienia. – Reaktywujemy tu przeszły czas z jego wszystkimi możliwościami, a zatem i z możliwością wyzdrowienia.”
Owszem, prosty relatywizm. Treli powrót na finał ruchliwego faktu Miśkiewicza, powrót, który w waszej ojczyźnie się udał, tutaj, u mnie, nie nastąpił. Trela wciąż się błąka, jak błąkał się wtedy w Gdańsku, i z głową w otwartych drzwiach wciąż powtarza: „Najmocniej przepraszam, znów się pomyliłem, ale proszę sobie nie przeszkadzać, już znikam...”. Lady Makbet awangardowo stojąca na głowie w pakamerze sprzątaczek. „To nie tutaj...”. Lear w szatach papieskich i jego córka z wąsami Franciszka Józefa. „To nie tutaj...”. Jakiś Molier grany na golasa w toalecie damskiej tuż obok muszli. „To nie tutaj...” Jakiś Czechow nad mielonymi, mizeriami i śledziem po japońsku w teatralnym bufecie, jakiś Brecht w sekretariacie, jakiś Ibsen na portierni, jakiś Sofokles w pokoju głównej księgowej, jakiś Gombrowicz w dziupli brygadiera sceny, słowem – cokolwiek w tysiącu innych, porównywalnie kuriozalnych krajobrazach różnej wielkości. Tysiąc bliźniaczych faktów, przedrzeźniających teatr, za tysiącem drzwi. I przy każdych z nich to samo dobre wychowanie Treli, który wtedy w Gdańsku, owszem, wrócił na finał faktu „Kto wyciągnie kartę wisielca, kto błazna”, lecz w istocie - nie wrócił. Delikatnie nacisnął klamkę, powoli otworzył wrota, zobaczył bocznicę kolejową z wagonem zawalonym krzesłami, telewizor pod ścianą, dmuchaną zjeżdżalnię z gumy, papierowe torby na głowach muzyków i resztę gruzu, i rzekł: „Najmocniej przepraszam, znów się pomyliłem, ale proszę sobie nie przeszkadzać, już znikam, po prostu – to nie tutaj, cóż począć, fundamentalnie nie tutaj...” I odszedł. To wszystko.
Trela wciąż idzie ciemnymi korytarzami. Taki jest istotny koniec XIX Festiwalu Szekspirowskiego w Gdańsku. I taki jest prawdziwy początek nowego nadwiślańskiego sezonu Melpomeny. Trela błąka się dalej. W fatalnym polskim labiryncie scenicznej sztuki robienia z tata wariata – uparcie szuka teatru prawdziwego. On i może ktoś jeszcze, z pewnością ktoś jeszcze. Ale niech wystarczy, że on, albo tylko jego cień, bądź jedynie jego cierpka pamięć o teatrze sensownym, która go nie opuszcza. Idzie, naciska klamki, uchyla drzwi, widzi cudactwa, przeprasza, że przeszkodził w tworzeniu, i zamyka drzwi, by ruszyć ku klamce kolejnej, ku następnej porażce. Lecz zanim ruszy, na kanwie cudactw zawsze szepce sobie stareńkie, bezlitosne, zmiatające wszelki napuszony bałagan teatralny pytanie dawno temu zmarłego rektora krakowskiej PWST. „Ino po co?...” Uśmiecha się cienko? Tak. Bardzo cienko.
Paweł Głowacki