W „Nie ja” Samuela Becketta – Usta wysoko nad ziemią. Tylko to, niewiele więcej. Wystarczy. Usta rodzące słowa. Niewiele więcej, bo obok Ust jeszcze tylko ktoś mroczny. Słuchacz na proscenium po lewej. Postać o nieokreślonej płci, w luźnej, czarnej galabii do ziemi, z kapturem na głowie, wpatrująca się w Usta, słuchająca słów, nieruchoma. Ot, kamyk. I tylko czasem krótki gest kamyka - uniesienie ramion w obie strony i opuszczenie ich z powrotem - gest zarazem przestrogi i bezradnego współczucia. Więc to jedynie – kamyk w galabii i Usta, zza których słowa kap, kap. Wystarczy. Trzy metry nad sceną Usta w ciemności, wycięte z ciemności cienkim snopem słabego światła, sunącego od dołu, sunącego tak, że są tylko Usta. Nie widać reszty. Oczu też nie. Że nie widać ich – to też wystarczy.
Na wystawie „Nieopowiedziane” w Pałacu Pod Baranami w Krakowie, wystawie lub seansie znieruchomiałym – oczy Samuela Becketta w poziomym, wąskim prostokącie, oczy wiszące na ścianie białej. Jedynie to, niewiele więcej. Wystarczy. Niewiele więcej, bo pod prostokątem z oczami Samuela Becketta – jeszcze tylko słowa W.G. Sebalda, mikry wiersz, albo haiku. Chyba ten wiersz, ta garstka słów na bieli: „Wyślij mi proszę/ brązowy płaszcz/ z Rheingan/ który kiedyś/ służył mi podczas nocnych wędrówek”. A może garstka inna? Choćby ta? „Okropna/ jest myśl/ o naszych/ znoszonych ubraniach”. A może to drugie haiku tkwi pod innym wąskim prostokątem, tym z podobizną oczu Jorge Luisa Borgesa, zaś wiersz pierwszy - pod portretem oczu Franza Kafki, albo Jamesa Joyce’a? Jak jest naprawdę na „Nieopowiedzianym”, na tym znieruchomiałym seansie w 33 odsłonach, pokazywanym w ramach Festiwalu Conrada?
Jest tak, że na wszystkich białych ścianach galerii 33 poziome, wąskie prostokąty z portretami 33 par oczu poetów, prozaików, malarzy z wielu czasów - 33 sztychy autorstwa Jana Petera Trippa, ukochanego malarza W.G. Sebalda. A pod każdym sztychem – słowa W. G. Sebalda, jedna krucha, ciemna epifania, która niczego nie wyjaśnia, nie interpretuje zamarłego nad nią spojrzenia, nie wymazuje zagadek oczu, nie pociesza, całkiem jak słowa kapiące z Ust w monologu „Nie ja”. Oczy zatem. Jak by ktoś zza kartonu, bądź muru, albo z niepojętej podszewki realności, przez niewielką szczelinę patrzył na naszą stronę. Takie oczy i maleńkie wiersze, drobiny godne drobin, co je inny ukochany artysta W.G. Sebalda, pisarz Robert Walser, uwznioślił w opowiastce „Popiół, igła, ołówek i zapałka”. Wystarczy.
Zamarłe spojrzenia i słowa jak kamyki. Tyle wystarczy, by iść powoli przez „Nieopowiedziane”, iść od oczu do oczu, od zdania do zdania, i szukać, dla siebie samego szukać przejść pomiędzy spojrzeniem a słowem, szukać kładek, furtek, dalekich lub bliskich ech. Tyle wystarczy, by iść i opowiadać sobie, co nieopowiedziane, co przemilczane, zasugerowane zaledwie. Albo by czepiać się analogii dalekich, nieoczekiwanych, dziwnych, choćby tej, która zlepia graficzno-słowne twory Jana Petera Trippa i W. G. Zebalda z niegdysiejszą tęsknotą Brunona Schulza - marzeniem o powieści pisanej z twarzy czyjejś, na kanwie twarzy, wedle jej zagmatwanych labiryntów. Albo by - wciąż od początku szeptając sobie przez W.G. Sebalda napisany ślad czyjegoś starego zachwytu, ślad wydrukowany teraz pod oczami kogoś innego, patrzącego gdzieś w bok, trochę nostalgicznie i bezradnie, na zawsze bezradnie: „W ciemnościach/ ponad ujściem/ Sommy Plejady/ świecące/ jak nigdzie indziej” – pytać, czy ten czyjś przypomniany zachwyt dziwny naprawdę bardzo się różni od rojeń, które Samuel Beckett słyszał we wczesnej młodości, na łąkach za miastem, o zmierzchu, albo nocą?
Tamte wąskie ścieżki, donikąd wiodące przez trawy, które aż po horyzont, pod niebem wiecznie szarym. Wędrował nimi Samuel Beckett, chodził w nieustającym wietrze i słuchał starych, zdziwaczałych, oszalałych kobiet, doskonale samotnych, błąkających się, siadających w rowach przydrożnych i znów ruszających donikąd – staruch cały czas gadających do siebie, bo do kogóż innego?, cały czas bełkoczących sobie, niczym Lear, swoje niegdysiejsze straty, bóle, zachwyty, całą swoją nędzę. Zapytany o źródła „Nie ja”, Samuel Beckett wskazał właśnie na te odległe w czasie, człekokształtne fiaska, coś mrocznego bezradnie mruczące wśród łąk, w drodze bez początku i końca. Pamiętał je, pamiętał ich bełkot. Tyle wystarczyło, by ulepić „Nie ja” – teatr, który nie przestanie doskwierać. Narratorzy wszystkich powieści W. G. Sebalda też błąkają się bez ustanku. Jeden z nich wyzna: „Obrazy Pisanella przed laty już obudziły we mnie pragnienie, by móc wyrzec się wszystkiego oprócz patrzenia”. Wędrują więc i patrzą uważnie, nieludzko uważnie, jak by się skurczyli do rozmiarów swoich oczy, i snują powolne, ciemne opowieści, jak by się też przepoczwarzyli we własne usta. Snują opowieści ulepione z czułości dla wszelkiego detalu, dla popiołu, igły, ołówka lub zapałki, czułości chyba identycznej z czułością Jana Petera Trippa, kiedy kropka po kropce tworzył portrety ludzkich oczu, spozierających z tamtej strony płaskich, wąskich prostokątów. Snują ciemną prozę, która jest kroniką utraty, kroniką bez pocieszeń, złudzeń, światła, prozę będącą, jak rzeknie jeden z krytyków, wielotomowym bezlitosnym „namysłem nad cierpieniem i czasem”, ale mimo braku litości słów – snują ją. Snują ją sobie, bo komuż innemu? Tak, snują. To znaczy - próbują snuć, próbują wciąż od nowa. I niewiele im brakuje, by zanotować to, co w finale „Nie ja” mówi sobie kobieta, mówiąc o sobie w trzeciej osobie - kobieta, czyjej Usta widać wysoko nad ziemią w ciemności nad ścieżką, nad sceną, gdziekolwiek, wszędzie.
„choć nie wie co próbuje... choć nie wie co próbować... nieważne... nie przestawać... w końcu się utrafi... i wtedy wróci... Bóg jest miłością... łaska niewyczerpana... nowa każdego dnia... wróci na łąkę... w kwietniowy poranek... zanurzy twarz w trawie... i będzie sama... nikogo... nikogo... tylko skowronki... i tam zacznie od nowa... stamtąd ruszy dalej..."
Zamarły teatr wystawy „Nieopowiedziane”. Cisza doskonała 33 scen na białych ścianach. Oczy i słowa. Wystarczy. Albo jedynie Usta w innym teatrze. Wystarczą. Kiedy ostatnio spotkałeś na scenie aktora, który wyszedł zza monstrualnej góry papuzich cudactw i wreszcie był czysty? Kiedy ostatni raz widziałeś wyraźnie oczy aktora? A jego wargi? I kiedy naprawdę wyraźnie słyszałeś słowa, co łagodnie kapały, gdy aktor snuł starą opowieść?
Paweł Głowacki