Na początku były majtki

Ostatnia aktualizacja: 11.05.2018 15:19
Na dnie seansu "Stary Testament – reanimacja" - nie ma śladu twarzy "Starego Testamentu”, nawet cienia śladu. Została sama tylko, pusta, banalna skorupa inscenizacji. Czyli – co właściwie?
Robert de Niro w filmie Frankenstein Kennetha Branagha
Robert de Niro w filmie "Frankenstein" Kennetha BranaghaFoto: PAP/DPA

A jednak to jest - on.

Pomimo gigantycznej, zegarmistrzowskiej, chyba wieki trwającej pracy, co była niczym mozół oddzielania wody od śniegu, za którą Amerykańska Akademia Filmowa nagrodziła najświetniejszych charakteryzatorów globu, tych alchemików niepojętych przemian aktorskich twarzy i ciał całych, Oscarem, pomimo zastosowania nieziemskich technik iluzjonistycznych oraz finezyjnych szminek, maści i pudrów za milion dolarów – to wciąż jest jego twarz. Przerażający krajobraz, lecz na dnie krajobrazu – jego oblicze.

Przez rybio lepkie cielsko monstrualnego trupa, którego sklecił z ochłapów wielu trupów - Victor Frankenstein przepuścił już potężną energię, Monstrum drgnęło, złapało oddech. Udało się zmartwychwstanie. Zmartwychwstanie bez udziału Boga. Wskrzeszenie, lecz nie Łazarza, a i Chrystus był zbędny. Kiedy twarz Monstrum wypełnia ekran – Dante pokornieje w zaświatach, to nieuchronne. Przerażająca miękka skorupa twarzy zaczyna żyć. Ruszają się rowy blizn, z których sterczą sztywne szwy. Ta eliptyczna blizna wokół lewego oczodołu, w którym tkwi oko inne niż w prawym i chyba ślepe pod uschłą powieką; ta pionowa, co sunie od piersi, by rozszczepić się w dwie strony na szyi; ta zygzakowata, tnąca brodę, obie wargi i niknąca pod nosem, co jest niczym budowla termitów; ta dzieląca łysą czaszkę od karku po brwi na dwie nierówne części; wreszcie te, które masakrują policzek, ucho i brew. Ruszają się płaty skóry, która nie jest skórą. Falują barwy, których lepiej jest nie zapamiętywać, nie nazywać. Czy czuć infernalny smród wskrzeszonej twarzy? Nie dam głowy, że nie. Za to bez szemrania głowę na pniu położę, iż mimo całej tej zachwycającej i gigantycznej roboty alchemików od charakteryzacji – na dnie, na początku twarzy Monstrum jest twarz Roberta De Niro, który w filmie Kennetha Branagha „Frankenstein” zagrał Monstrum. Jest właśnie ta twarz, choć alchemicy od charakteryzacji, gdyby się uparli, spokojnie uczyniliby tak, że na dnie oblicza Monstrum nie tkwiłoby oblicze Roberta De Niro, lecz, dajmy na to, Feliksa Szajnerta, który w seansie Agaty Dudy-Gracz „Stary Testament – reanimacja” (Teatr Słowackiego, Kraków, Duża Scena) gra: Adama, Joakima, Męża ciotki Judyty II, Kapłana oraz Dawida I. Nie, nie zagrał roli Węża, a szkoda. Lecz z drugiej strony zaniechanie to analizując, trzeba powiedzieć, że barchanowe majtałasy - kiedyś białe, lecz się sprały - w których występuje Szajnert, mogłyby okazać się za ciasne dla Węża. A poza tym, widząc Węża w takiej bieliźnie – Ewa raczej by się nie skusiła i już u zarania diabli by wzięli naszą cywilizację. Lecz zostawmy to.

Duda-Gracz zawsze była dzielna i taka jest wciąż. A nawet więcej – jest dzielna w drugiej potędze. Bo cóż tak naprawdę znaczy tytuł jej seansu? Po pierwsze, że „Biblia” straciła przytomność i jedynie Duda-Gracz ma odwagę nam to oznajmić. Po drugie – i tutaj skromność dołącza do odwagi – jedynie Duda-Gracz jest w mocy przywrócić „Biblii” przytomność, stosując reanimację, czyli masaż serca plus sztuczne oddychanie metodą usta-usta. Niech i tak będzie. Jest jednak pewien problem. Otóż, reanimacja na tym polega, że po udanej akcji ratowniczej z ziemi wstaje oto ten, który zemdlał, a nie ktoś inny. Raczej nie zdarza się, aby zemdlał biały mężczyzna w średnim wieku - a powstała, na przykład, maleńka Chinka z warkoczykami, lat 5, albo wielki jak góra i hebanowo ciemny, stuletni szaman z buszu w Kenii. I nie zdarza się też zbyt często, aby ratownik reanimował w poetyce szatkującej, czyli tak, że owszem, przytomność odzyskuje ten, co zemdlał, lecz odzyskuje ją, będąc już w częściach, nie w całości. To znaczy – jedna noga idzie w prawo, druga w lewo, ręce na północ, brzuch na południe, głowa zaś nie rusza się z miejsca, gdyż zamówiła taksówkę. Biały opel ma przyjechać. Czas dojazdu - pięć minut. Hasło – „Duda-Gracz”.

Części poszatkowanej pięcioletniej Chinki z warkoczykami zmieszane z częściami poszatkowanego szamana z Kenii – z grubsza taki jest stopień klarowności, zwłaszcza zaś lekkości „Starego Testamentu”, ocuconego przez Dudę-Gracz. Aktorki i aktorzy - razem artystów piętnastu - usilnie próbują się nie pogubić, wcielając się naprzemiennie w kilkadziesiąt postaci, którym z oryginału zostały właściwie tylko imiona, gdyż Duda-Gracz wersety „Starego Testamentu” zreanimowała własną radosną twórczością literacką. Do tego dołożyć trzeba klasyczny dla tej reżyserki barok inscenizacyjny. Reflektory migające wszystkimi kolorami tęczy. Aktorzy wiszący na linach, chodzący po aluminiowej drabinie, biegający opętańczo, czołgający się, smarujący stopy lub twarze farbami, wrzeszczący tudzież szepczący, a głównie baczący, by nie zderzyć się z koleżanką lub kolegą w podobnie kłopotliwym położeniu. Szatki odpustowe, muzyka metafizyczna, czyli nie z tej ziemi, grupa dużych miednic oraz skrzydła gigantycznych pszczół, albo i szerszeni monstrualnych... Wymieniać dalej atrakcje?

Na dnie seansu „Stary Testament – reanimacja” - nie ma śladu twarzy „Starego Testamentu”, nawet cienia śladu. Została sama tylko, pusta, banalna skorupa inscenizacji. Czyli – co właściwie? Kenneth Branagh wyśnił oblicze swego Monstrum. Owszem. Lecz czym byłoby to oblicze, czym byłby filmowy sen Branagha, gdyby alchemicy charakteryzacji zdurnieli i pod niepoczytalnym barokiem blizn, szwów, sińców, pudrów, maści oraz szminek dokumentnie zgubili twarz Roberta De Niro - realność, dzięki której oblicze Monstrum jest żywe i żywy jest cały film Branagha? Tak, w Teatrze Słowackiego został wyłącznie odpustowy barok aluminiowych drabin, wielkich miednic, skrzydeł szerszeni, farb i całej reszty dziwacznych ingrediencji, na czele z barchanowymi majtkami, kiedyś białymi, ale się sprały.

Zespolony z tą uroczą bielizną męską Szajnert jako Adam tworzy krajobraz ciekawy. Bardzo ciekawy. Lecz dopiero wtedy, gdy obok Szajnerta zjawia się zespolony z bielizną od tej samej tkaczki Zbigniew Ruciński, kreujący figurę Boga – dopiero wtedy widok staje się wprost niezapomniany. I piękny jak każdy subtelny powrót do źródeł naszej cywilizacji. Miał rację św. Jan, miał świętą rację, kiedy w pierwszych taktach swojej Ewangelii bardzo dawno temu oznajmił: „Na początku były barchanowe majtki”.

Zobacz więcej na temat: Robert De_Niro Agata Duda-Gracz
Czytaj także

Plecy Pernilli Östergren

Ostatnia aktualizacja: 06.04.2018 20:27
Balkon Królewskiego Teatru Dramatycznego w Sztokholmie jest ponoć nawiedzony. Bywają noce, kiedy zjawia się tam duch Harriet Bosse, ukochanej aktorki Augusta Strindberga. Trzeba tylko się nie lękać i wytężyć wzrok. 
rozwiń zwiń
Czytaj także

Tobołek

Ostatnia aktualizacja: 13.04.2018 13:28
Pusta scena, gra szarości i blasków, i bardzo stara bajka, raz jeszcze opowiedziana, tyle że w innej, osobnej, dyskretnej intonacji.
rozwiń zwiń
Czytaj także

Proszę mi podać rękę

Ostatnia aktualizacja: 20.04.2018 16:39
Nikt nie stał na baczność. Nikt nie zapłakał. Wszyscy siedzieli. Myśleli. Myśleli o słuchanym namyśle.
rozwiń zwiń
Czytaj także

Nic innego do pamiętania

Ostatnia aktualizacja: 27.04.2018 16:53
Czy brak pocieszenia to powód, by nie zaczynać kolejnych dni, nie zaczynać operetkowego wysiadywania niemożliwego cudu? Czy dawny brak pocieszenia to powód, by zapomnieć, zwłaszcza że nie ma, nigdy nie było, nigdy nie będzie nic innego do pamiętania?
rozwiń zwiń
Czytaj także

Tożsamość wróbla

Ostatnia aktualizacja: 04.05.2018 20:45
Bez względu na to, jaki „kod kulturowy” panuje aktualnie na świecie, „Szekspir” znaczy Szekspir, wróbel zaś jest w istocie swojej przede wszystkim – wróblem, ptakiem niewielkim.
rozwiń zwiń