Spacer Jana Baptysty Grenouille’a

Ostatnia aktualizacja: 06.06.2020 16:31
Nigdzie nikogo. Coraz bardziej nigdzie, coraz intensywniej nikogo. Dobrze byłoby, żeby ktoś, choćby kuternoga Süskinda, ułożył zdanie o tym, że Pilch właśnie zaczął już nie przychodzić.
Ben Whishaw jako Jan Baptysta Grenouille w Pachnidle, reż. Tom Tykwer
Ben Whishaw jako Jan Baptysta Grenouille w „Pachnidle”, reż. Tom TykwerFoto: PAP/ITAR-TASS

Jak epigrafy pisane nieczytelnym alfabetem, którego część liter została starta przez ziarna piasku niesione z wiatrem, takimi pozostaniecie wy, perfumerie, dla beznosego człowieka przyszłości.
Italo Calvino „W słońcu jaguara”


W książkach nie takie cuda nie z tego świata zdarzają się nagminnie i od zawsze, gdyby więc Jan Baptysta Grenouille opuścił powieść Patricka Süskinda „Pachnidło” – większego poruszenia na regałach fakt ten by nie uczynił. Czy u Franza Kafki człowiek Samsa budzi się rankiem jako robak Samsa? No to skoro kuternoga Süskinda chce, niech wyłazi z przeznaczonej mu fikcji, niech idzie do fikcji obcych!... Dwa razy mówić nie trzeba. Podobnie jak w „Pachnidle”, gdzie dnia pewnego wyszedł z paryskiej perfumerii starego Giuseppe Baldiniego i pokuśtykał do Grasse na Lazurowym Wybrzeżu - teraz zamyka Grenouille za sobą drzwi okładki „Pachnidła” i rusza w którąkolwiek stronę biblioteki. Pod literę „P”? Na półkę z Parmenidesem, Poświatowską, Proustem, Prusem? Może być. Idzie podobnie jak w „Pachnidle”, gdyż sedno wędrówki jest bliźniacze. Zapachy. Znaki zbyt subtelne dla oka, ucha, podniebienia i palców.

Süskind ulepił ze słów - diabła woni. Nos Grenouilla nie ma dna. Łowi każdy zapach świata, każdy swąd osiemnastowiecznego Paryża. Także woń nicości – niepojęty zapach braku zapachu – czyli woń Grenouille’a, gdyż Grenouille niczym nie pachnie, niczym nie śmierdzi, nie zostawia w powietrzu żadnych śladów. Każdy zapach kuternoga nie tylko łowi, lecz na zawsze zatrzymuje w pamięci. I nie jedynie zapach ogólny, generalny, niezmienny, powiedzmy platoński, na przykład – zapach róży. Łowi i zapamiętuje wszystkie odcienie zapachu każdej z wszystkich róż, wąchanych o każdej porze dnia lub nocy i o każdej porze roku. Nos Grenouille’a upokarza psy. Nieludzka, nieziemska detaliczność węchowej wirtuozerii tego nosa przywodzi na myśl przerażającą finezję pamięci Ireneo Funesa, który w bajce Jorge Luisa Borgesa zachował w swej głowie wszystkie odcienie twarzy nieboszczyka podczas bardzo długiego czuwania. Tak, nawet to zachował, uchwycił nawet taką nieuchwytność. Lecz naprawdę istotne jest coś innego. Pierwsza zasada Grenoille’a, jego wrodzona pewność, że najgłębszą prawdę rzeczy jakiejkolwiek, Paryża albo świata całego, da się odkryć nie przy pomocy filozofowania, ideologizowania, konstruując sylogizmy etyczne lub operując narzędziami wiary, a jedynie – z uporczywą uważnością obwąchując rzecz, Paryż, świat cały. Zabawny fakt, zabawny lecz chyba nieprzypadkowy. Oto datę urodzin Grenouille’a Süskind wyznaczył na 17 lipca roku 1738, a przecież niewiele lat później, kiedy nastoletni Grenouille swój Paryż w głowie własnej lepi z łowionych zapachów Paryża, filozof Étienne Bonnot de Condillac, książę sensualistów, wymyśla marmurowy posąg w kształcie człowieka i obdarza posąg tylko jednym żywym zmysłem – powonieniem. I tyle. Nie wchodźmy w detale konceptu Condillaca. Po prostu - wącha posąg różę, a dalej, na kanwie wąchania, w kamieniu rodzi się wszystko, co konieczne. Uważność, pamięć, umiejętność porównywania, umiejętność osądzania, refleksja, wyobraźnia, rozumienie, wola, miłość, nienawiść, nadzieja i lęk, wreszcie słuch, smak, wzrok oraz dotyk, w finale zaś – świadomość własnego „ja”. Tak oto powstał - człowiek pełny. Kamień ożył. Cud skończony. A wszystko z powodu jednego tyciego zapachu, który marmur złowił na początku.

Grenouille, taki Grenouille, taki diabeł, zamyka za sobą okładki „Pachnidła”, idzie do półki „P”. Parmenides? Poświatowska? Proust? Prus? Jakoś nie. Trafia na Pilcha. Co to? Jerzy Pilch „Moje pierwsze samobójstwo”, tom dziesięciu pamiętliwych opowiadań? Może być. Wchodzi, idzie, bajka po bajce, zdanie po zdaniu, słowo po słowie. Przystaje często, wtyka nos w litery. A później – dalej. Kuśtyk, kuśtyk, kuśtyk. Teraz zatrzymał się tuż przy frazach otwierających opowieść „Trup ze złożonymi skrzydłami”. Duch babki Pechowej nie przychodzi do mnie. Nie przychodzą inne duchy. Czyta to Pilcha wyznanie, zaczyna je ostrożnie wąchać. Czuje się z tym dobrze. Ma pewność, że wąchanie słów nie jest tutaj, w napisanych światach Pilcha, żadną niestosownościa, żadnym metodologicznym błędem, żadnym recenzenckim cudactwem, jest bowiem – sednem czytania. Czuje się Grenouille na swoim miejscu, bo dwie godziny wcześniej, w „Sobowtórze zięcia Tołstoja” - opowieści o próbie powrotu do źródła, próbie lepienia wspomnień na kanwie starej, przypadkiem zobaczonej w gazecie fotografii – natknął się Grenouille na to Pilcha wyznanie, niezostawiające złudzeń.

Prawdziwie wielcy, prawdziwie bliscy i prawdziwie intensywni pisarze mają zapach. Nabokov pachnie morską solą, Jerofiejew – wiciokrzewem, Márquez – saletrą, Zweig – listopadowym niebem. Iwaszkiewicz – sosnowym igliwiem. Broch – spływającymi w dolinę wodami lodowca, Płatonow – rozpalona kuźnią.

A „Pachnidło”? Jak określiłby jego zapach Pilch? Pytam, gdyż pamiętam Pilcha pełne atencji cmokanie nad powieścią Süskinda, zwłaszcza nad genialnym kuternogą, czytającym świat nosem. Czy na kanwie bezwonności Grenouille’a powtórzyłby o „Pachnidle” słowa, których w „Sobowtórze zięcia Tołstwoja” użył, aby dotknąć prawdy całej twórczości autora „Anny Kareniny”? Tołstoj nie ma zapachu. Chyba że proza ma zapach umierania, a śmierć jest jak powietrze. Owszem, śmierć kobiet, które Grenouille musiał zgładzić, aby z zapachu ich skór stworzyć zapach dokumentnie zmieniających naturę świata, dla Grenouille’a istotnie była jak oddech. Ale zostawmy to. Grenouille wsuwa nos we frazę otwierającą ósme opowiadanie tomu „Moje pierwsze samobójstwo”. Co czuje?

Jak pachnie duch babki Pechowej? Jaki mają zapach inne duchy rodzinnej Wisły Pilcha, które nie przychodzą do Pilcha? Tylko czasem, we śnie, ale i to rzadko. Nigdzie nikogo nie ma. Prawie nikogo w snach, doskonale nikogo na jawie. Pamięć Pilcha – pusta. Pusta? Naprawdę? Nikt nie przychodzi w gości? Nikt nie puka w widmowe drzwi? Czy rzeczywiście nigdzie nikogo? Jeśli nawet, to przecież wystarczyło, że Pilch napisał: Duch babki Pechowej nie przychodzi do mnie – a widmo się zjawiło. Czyż nie? Duch babki Pechowej przyszedł - w zdaniu tym. Tak jak inne widma bliskich zmarłych przychodziły w innych zdaniach Pilcha, zdaniach jak sennie sunący zmierzch.

W zdaniach opowiadań „Mojego pierwszego samobójstwa”. We frazach wielu, wielu powieści Pilcha. W setkach małych próz, bezradnie zwanych felietonami, zwłaszcza w napisanych krajobrazach zamarłej, rodzinnej Wisły Pilcha, krajobrazach tak intensywnie żywych na stronach „Bezpowrotnie utraconej leworęczności”. Duchy przychodziły tak - w zdaniach - od początku do końca. Przychodziły do Pilcha zawsze. Wystarczyło, że zaczął pisać. Puk, puk... Puk, puk... Przychodziły, nie przychodząc, nie ruszając się z miejsc po tamtej stronie - gdyż Pilch wracał w czas przeszły dokonany, dzień w dzień układając zdania - tutaj. Wracał tak, uporczywie wracał – nie ruszając się z miejsca po naszej stronie. I starczało doprawdy byle co, by rozpoczął się kolejny etap podróży rakiem. Choćby - jak w rzeczonym „Sobowtórze zięcia Tołstoja” - zobaczona w gazecie fotka Lwa Tołstoja grającego w szachy. Ot, strzęp przecież, doszczętnie wyblakła fotka, ale coś ukłuło patrzącego. Coś w zdjęciu odebrało spokój narratorowi. Uchyliła się furtka, wiodąca na drugą stronę. Odkręcił więc pióro. I słowo po słowie - wrócił do domu, którego nie ma. A potem, w innym opowiadaniu, innej powieści, innym kawałku dziennika – znów. O babce Pechowej, której duch nie przychodził do niego, Pilch rzekł: Nie bała się śmierci – bała się opuszczenia Wisły. Czy zdanie to nie pachnie lękiem samego Pilcha? Może pisał, gdyż bał się tego samego, czego bała się babka Pechowa?

Ponoć dawni Grecy wchodzili w śmierć – tyłem. Tak oto każdy z nich miał przed sobą całe swoje życie. Czy da się znaleźć lepszą formułę losu Pilcha? Da się odmalować lepszy portret zasadniczego nerwu jego pisania, jego pamiętliwych baśni? Mówi gdzieś o zarzutach, co mu je stawiano – że nie pisze rasowych fabuł z rasowym początkiem, rasowym punktem kulminacyjnym i równie rasowym rozwiązaniem, że nie opisuje ciekawych historii życia ciekawych ludzi, że w sztuce swojej obojętny jest raczej na palące problemy teraźniejszości. Odpowiadał: U mnie wszystko jest w języku i w obrazie, i to jest inny rodzaj układanki. Tak. Ale jest to też być może prośba o innego krytyka literackiego, powiedzmy - o Jana Baptystę Granouille’a. Bo jeśli bajka jest językiem, to istotą bajki jest zapach, gdyż słowa pachną.

To wyznał Pilch gdzieś, kiedyś. To wyznał i o to być może prosił. A teraz – zmarł. Nigdzie nikogo. Coraz bardziej nigdzie, coraz intensywniej nikogo. Dobrze byłoby, żeby ktoś, choćby kuternoga Süskinda, ułożył zdanie o tym, że Pilch właśnie zaczął już nie przychodzić.

Paweł Głowacki

Zobacz więcej na temat: Jerzy Pilch
Czytaj także

Zacznij ten dzień, Winnie...

Ostatnia aktualizacja: 15.05.2020 20:56
Olszewska zaprasza widma, bo widma - istnieją. Zaprasza, aby być blisko nich przez chwilę, choćby tylko 14 minut. Aby przypomnieć sobie, kim jest. Po nic więcej. Po nic mniej. Gościnność taką zwie się "Dobrym Smakiem". Niektórzy mówią też: "Klasa".
rozwiń zwiń
Czytaj także

Opowieść za opowieść

Ostatnia aktualizacja: 22.05.2020 20:10
Nie chcieli, aby sekretom iluzji towarzyszyły szklane brzdęki laboratoriów, gdzie w probówkach rozpuszcza się sekrety iluzji na atomy. Pragnęli, by to nie Okresowy Układ Pierwiastków, lecz fikcja lepiona ze słów odpowiadała na pytania stawiane przez namalowaną fikcję.
rozwiń zwiń
Czytaj także

Zajączki dla La Santé

Ostatnia aktualizacja: 29.05.2020 19:01
Naprawdę ważna była pewność Geneta, którą miał od dziecka, pewność identyczna z pewnością Becketta, iż w żadnej teraźniejszości nie jest możliwa opowieść istotna - bez dotkliwej obecności biblioteki wszystkich starych opowieściach.
rozwiń zwiń