Dokąd biegnie ta napisana sarna przez napisany las?
Czy z napisanej wody pić,
która jej pyszczek odbije jak kalka?
Dlaczego łeb podnosi, czy coś słyszy?
Na pożyczonych z prawdy czterech nóżkach wsparta
spod moich palców uchem strzyże.
Wisława Szymborska "Radość pisania"
Sześć mętnych postaci scenicznych, które w sztuce litościwego Luigiego Pirandella poszukują autora, poszukują nie po to, by podarował im istnienie, pyszałkowato zwane prawdziwym, jedynym prawdziwym, klarowne i pewne jak istnienie ludzi na widowni. Szukają pisarza, aby spotkać słowa. Po nic więcej. Słowa - tyle im starcza za całą prawdę. Żeby istnieć zadowalająco, nie potrzebują nic prócz zdań poświęconych tylko im. Dla sześciu scenicznych postaci mętnych - być, to być czytanym.
Inny litościwy, Eugene Ionesco, dla dwóch bohaterów przeznaczył słowa "Stary" oraz "Stara" – i oto w teatralnej opowieści "Krzesła" jest Stary, jest Stara. Są i rozmawiają, by oczekiwanie mniej ciążyło. Nim w ich półokrągłej komnacie zaczną zjawiać się goście mętni tak, że aż przezroczyści – Stara zdąży wyszeptać Staremu nieśmiertelne pocieszenie ludzi. Mówiąc, odnajduje się pojęcia, słowa, a potem nas samych w naszych własnych słowach i miasto, i ogród – może odnajduje się wszystko, nie jest się już sierotą. Chwilę później – pukanie do drzwi. Pierwszy zacny gość, którego nie ma od lat, pierwsze widmo, duch. Pierwszy kawałek powietrza. Po nim – kolejne. Mrowie. Przybywają na wykład wszechczasów, który wyjaśni wszystko - oba światy, każdą tajemnicę tego i tamtego brzegu. Aby usłyszeć filozoficzny kamień – zajmują krzesła, które pozostają nietknięte, puste. Dama, Piękna Pani, Doktor, Konstruktor, Małe Dziecko… Tabuny ich, tłum, niepoliczalny tłum kawałków próżni doskonałej. Ba! Zjawiła się nawet sama Jego Cesarska Mość, Panie świeć nad jego wieczną przezroczystością… Wszyscy goście istnieją poniekąd jak kiedyś, gdyż gospodarze, przez Ionesco nauczeni semantycznej litości, witają ich słowami, które dawno temu, za życia gości, pyszałkowato zwanego prawdziwym, były ich brzęczącymi znakami. Tu, na krześle z lewej, na którym nikogo nie widać, Pułkownik zamarł. Właśnie on, gdyż Stary rzekł na przywitanie do grudy powietrza: Panie Pułkowniku! Siedzi i jest przezroczysty nadzwyczaj elegancko, bo inny być nie może, skoro Stara okutała go pełnym modowego znawstwa i zachwytu westchnieniem: O, jaki piękny mundur, jakie piękne ordery!... A gdyby Stary, otwarłszy wejściowe drzwi, litościwie krzyknął: Recenzent nieistniejących książek! Witamy! Prosimy! Oto krzesło dla pana!? Któż wtedy zająłby wskazane miejsce na widowni? Jorge Luis Borges, autor choćby "Analizy twórczości Herberta Quaina" – eseju o nigdy nienapisanych powieściach nigdy nienarodzonego pisarza? A może Stanisław Lem, twórca "Doskonałej próżni" – tomu recenzji nieistniejących ksiąg pisarzy od A do Z zmyślonych?
Mówiąc ściśle – "Doskonała próżnia" składa się z 14 takich finezyjnych gier, w których słowa i frazy Lema, niczym aktorzy na scenie, na stronach sugerują z minami marsowymi, że istnieją, Bóg nam świadkiem, naprawdę istnieją w bibliotekach tomy, które nie istnieją w ogóle. A na samym końcu tomu tkwi noblowskie przemówienie, wygłoszone przez niejakiego profesora Alfreda Testę. Mówiąc ściśle – tak właśnie teksty w książce Lema się mają. Ale też dalej ciągnąc ścisłość: lepiej ścisłość porzucić. Rozsądniej jest odpuścić, albowiem ten, który się w pobliżu Lema buńczucznie na ścisłość sili – nieuchronnie na głupka-bałaganiarza wychodzi. Kto chce, owszem – niech szaleje. Niech skacze do tego oceanu milionów detali, z których każdy jest w książce ustawiony z precyzją nie zegarmistrzowską, a nieludzką, ściśle nieludzką. I niechaj wie, że już od pierwszego rozdziału – mózg omdlewa. Oto książka Stanisława Lema "Doskonała próżnia", zbiór recenzji z nieistniejących książek, zaczyna się od recenzji z… "Doskonałej próżni" Stanisława Lema!
Co się tutaj dzieje? Nie ma tego, co jest? Czy też jest to, czego nie ma? Na czym polega nieistnienie książki, którą właśnie czytasz? Albo na czym polega jej istnienie, skoro zaliczono ją do grona tomów nieistniejących? I co z resztą recenzowanych dalej dzieł, które jakoby nie istnieją, lecz które recenzent przecież przeczytał bardzo uważnie, bo je bardzo wnikliwie zrecenzował? Są, czy ich nie ma? Jeśli to drugie, to gdzie uczyć się czytania książek nienapisanych – w końcu recenzent, którego teksty wypełniają "Doskonałą próżnię", gdzieś takiej lektury uczyć się musiał? Co? Znów Witold Gombrowicz? Kolejny minister Kosiubidzki Feliks, czyli: Czytaj pan albo nie czytaj, bo jeśli przeczytasz lub nie przeczytasz – skołowany będziesz, albo i nie będziesz?... Tak, kto chce – niechaj szaleje. Ja pozostanę przy niepokoju starym jak Homer.
Pomyślał Lem litościwie: "Recenzent" – i zjawił się Recenzent. Zjawił się i jest tak mocny, tak wyraźny, tak stylistycznie nieomylny, że zbędne jest mu imię i nazwisko. Więcej – niepotrzebne jest mu nawet miano Recenzenta. Ta jego stylistyczna nieomylność! Lepiej rzec – to spokojne czarodziejstwo jego intonacji, jego rytmów, jego metafor, jego przymiotników. Czarodziejstwo, które powoduje, że wszystko, co rzeczywiście istotne, zdarza się tu i tylko tu – na stronie książki, na stronie recenzji. A także wtedy i tylko wtedy, gdy ktoś recenzję czyta. Założywszy maskę Recenzenta Lem pisze krytyki nieistniejących tomów tak, że przy trzeciej, góra piątej frazie każdego z tekstów "Doskonałej próżni" – obojętne, doskonale obojętne staje się, czy istnienie omawianego tomu to istnienie pyszałkowato zwane prawdziwym, czy może jakieś inne. Jest Recenzenta opowieść o tomie - tom więc istnieje. To wszystko. Nic więcej. Ale też ani joty mniej.
Tak, pomyślał Lem litościwie: "Recenzent", a chwilę później, już w masce Recenzenta, wciąż litościwie powiada na przykład: "Les Robinsonades" – i jest powieść "Les Robinsonades". Dodaje: "Marcel Coscat" – i mamy oto jej autora. A dorzucając: "Sergiusz N." – dorzuca głównego bohatera, rozbitka, który: rozpoznawszy swe położenie, nie tyle godzi się ulegle, ile postanawia zostać prawdziwym Robinsonem, zaczynając od dobrowolnego przyjęcia tego właśnie imienia, co jest o tyle racjonalne, że z dotychczasowego żywota nie będzie mógł już czerpać żadnych korzyści. I powieść "Les Robinsonades" rozkręca się, bowiem rozkręca się recenzencki jej opis. Całkiem jak Stary i Stara krzesła w półkolistej komnacie – Sergiusz N. będzie powoli zaludniał pustkę bezludnej wyspy człekokształtnymi grudami powietrza, gdyż będzie meblował dookolną ciszę słowami, zdaniami, akapitami. Tymi samymi, dokładnie i nieuchronnie tymi samymi słowami, zdaniami i akapitami, którymi Recenzent litościwie czerni stronę swojej recenzji z powieści "Les Robinsonades". Zamyka się koło. Iluzyjne istnienie powieści nabiera realności w recenzji? Czy na odwrót? Dzięki iluzyjnemu istnieniu powieści – recenzja zyskuje intrygującą znikliwość sześciu postaci scenicznych, bez nadziei poszukujących autora?
W finale eseju portretującego nieskończoną grę, jaką iluzja prowadzi z realnością w "Don Kichocie", "Hamlecie", "Księdze tysiąca i jednej nocy" albo w tej zawrotnej chwili, gdy wielka jak królestwo mapa królestwa przykrywa królestwo, Borges notuje słowa pamiętne. Skoro bohaterowie jakiejś fikcji mogą być jej czytelnikami czy widzami, to my, jej czytelnicy czy widzowie, możemy równie dobrze być fikcją. Stary jak Homer niepokój tego zdania błąka się po całej "Doskonałej próżni" - tomie o pisaniu o snach, nawet tych nigdy przez nikogo nie wyśnionych, książce o snuciu własnych baśni na kanwie baśni cudzych, zbiorze 14 nieuchronnych niepewności. Już w pierwszych taktach Lem przywołuje "Analizę twórczości Herberta Quaina". W istocie mógłby sięgnąć po każde dzieło Borgesa, bo każde jest śladem nieskończonej gry iluzji z realnością, sceny z widownią, słów jak rzeczy z rzeczami jak słowa. Ja przy recenzji z "Les Robinsonades" pomyślałem o "Spotkaniu".
Cóż dzieje się w powieści Coscota? Po wielu latach niedokładnie powtarza się "Robinson Cruzoe" Daniela Defoe. Widmo pierwszej samotności, duch tamtego rozbitka, niby Dybuk wstępuje w Sergiusza N., aby znów rozegrał się seans budowania słowo po słowie poczucia, że nie jest się już sierotą. W nowych zdaniach powtarza się stara fikcja. W "Spotkaniu" Borgesa dwa sztylety dwóch nienawidzących się gauczów, co nie zdołali stanąć do pojedynku na śmierć i życie, spoczywają w gablotce. Ot, pamiątki po omszałej legendzie, rekwizyty fikcji z klechd. Mija wiele lat – i oto sztylety lądują w dłoniach młodzieńców, co pokłócili się przy pokerze. Ostrza spotykają się wreszcie. Jedno niknie w ciele, ciało upada na trawę, karty rozsypane na stole w zielonym salonie, noc bez dźwięków. Stara bajka dobiega kresu w dalekiej, obcej realności.
Czy bajka o gauczach istnieje naprawdę, spoczywa gdzieś na bibliotecznym regale? Czy może trwa jedynie w opowieści o starych nożach, obudzonych po latach, po długim śnie bez dotyku palców? To zupełnie nieważne. Istotne jest to, że tu i tylko tu, na kartach "Spotkania", ostrza walczyły, nie ludzie. I że tylko teraz, w dekoracjach pyszałkowato zwanych prawdziwymi, jeden z pokerzystów już nie dokończy licytacji.
Paweł Głowacki