Bożek z jaspisu

Ostatnia aktualizacja: 26.02.2022 17:31
Zjawiła się okropna głowa i zwierzęcy pysk. Na szybie powstał przerażający cienisty demon. Tak, duchy wracają. W snopie światła nocnej lampki albo stukając trzewikami. Zacząłem się bać – wyznał Kott.
Tadeusz Łomnicki, wybitny aktor, reżyser i pedagog
Tadeusz Łomnicki, wybitny aktor, reżyser i pedagogFoto: PAP/CAF-ARCHIWUM

Patrz: zjawił się znowu.

William Szekspir „Hamlet”

Idzie. W lekkim, wiosennym garniturze sędziwego kroju i kapelutku niedzisiejszym, minionym, przypominającym trochę ten, w którym Thelonious Monk śnił swój jazz nad fortepianem, a trochę nakrycia kardynalskich głów, do tego wyblakły fular pod kanciastym jabłkiem Adama, tym, jak rzekł poeta, szpiegiem, z dołu do góry snującym się za arrasem szyi. Idzie obojętny, jak gdyby to nie on, a mijany przezeń świat nie istniał, był złudzeniem jedynie, nieprawdą. Te jego trzewiki! Boże! Kiedyś śnieżne, na wysokim obcasie, stukające bezlitośnie! Samuel Beckett chciał, aby w podobnych jego staruszek Krapp paradował w „Ostatniej taśmie”, nazwał je trzewikami zdumiewającymi. A ten - idzie teraz, inny staruszek, albo, kto wie, może dokładnie ten sam, albo prawie. Otyły lecz prosty niby napięta struna lub emerytowany wykładowca prowincjonalnych kursów tańca towarzyskiego dla pań. Idzie sprężystym krokiem koguta. Nie ma go, ale idzie. William Szekspir nie byłby zdziwiony. Słychać suche stukotanie na płytach miejskiego placu…

     Jak Szekspir – trzeba wprowadzić ducha na scenę, może duch zaradzi. Może wyłuska prawdę spod masek, odświeży skisłe powietrze, na powrót nauczy ludzi patrzeć ludziom w oczy. Wyprostuje, poukłada, przeczyści, wyjaśni, nade wszystko zaś - przypomni światu odwieczną hierarchię gestów i zdań. Ucząc oddzielania ziaren od plew - może zaradzi paranoi tandetnej sztuczności. Może tak będzie, choć przyjście widma starego Hamleta – czy rzeczywiście zmienia wiele? Zjawia się, a potem – co? Tylko mozolne sceniczne wahanie przez parę godzin i malownicze trupy w epilogu! Jakoś tak mówią niektórzy. Z drugiej jednak strony – czy na kanwie przyjścia Ducha z kilkorga istnień nie wyłazi na wierzch skrzętnie skrywana tandeta? To mało? I czy obudzony przez Ducha ojca młody Książę nie daje aktorom w Elsynorze fundamentalnej lekcji dławienia na scenie wszelkich przejawów bombastycznej, odpustowej inscenizacji, zawsze kleconej dla celów doraźnych, taniej i płytkiej? Czy w istocie nie jest to lekcja potęgi samych słów, potęgi przeciwko wybujałej marności chwilowo atrakcyjnych ozdobników? Nie cudujcie! – tak zdaje się krzyczeć młody Hamlet do aktorów. Nie cudujcie, lecz pozwólcie ożyć słowom kiedyś zapisanym przez mądrzejszych od was! Ten, który oto idzie, którego trzewików stukanie słychać na Placu Szczepańskim w Krakowie, przy fontannie – wiele, wiele lat po młodym Hamlecie, na innej scenie, uczył prawd podobnych, bliźniaczych wręcz. Kiedyś pewien mądry człowiek napisał, że Racine’a powinno się grać na siedząco – powiadał do młodego Asystenta reżysera, który nic nie rozumie. Bardzo słusznie! Siedzi się i wszystkie pozostałe postaci tragedii również siedzą. Gra się cały dramat, jakby miejscem akcji był salon, lekkim, gawędziarskim tonem, ot, tak sobie, namiętności są pewnie obecne, ale znajdują się w ukryciu, pod powierzchnią. Asystent tego nie słucha wcale. Asystent zapewne już marzy o inscenizacyjnych „jajcach” własnego chowu, mocarnych i karkołomnych, którymi niebawem zacznie zachwycać cały światek teatralny. Czy możliwe, że to Krzysztof Garbaczewski?

     Ten, który przy fontannie na Placu Szczepańskim stuka obcasami, zwie się Feuerbach. Jest starym, niegdyś obezwładniającym tłumy aktorem. A teraz? Zupełna samotność. Lecz w istocie jest on także, jak każda postać literacka – widmem, duchem, wędrującą zjawą. Przyjechał z Warszawy. Mówiąc dokładnie - z głównego cmentarza miasta. Oto mamy późny wieczór. Dramaturg Tankred Dorst chce, by akcja sztuki „Ja, Feuerbach” rozgrywała się w pustym teatrze, na scenie, wśród dekoracji właśnie skończonego spektaklu. Proszę bardzo! Tym razem Feuerbach zmierza do Narodowego Starego Teatru. Minął już fontannę przy Pałacu Sztuki, zbliża się do bocznego wejścia dla aktorów, otwiera żeliwne drzwi. W roku 1990 podobnie uchylał wrota Teatru Dramatycznego na parterze pałacu Kultury i Sztuki. Kto dziś puści sobie wyreżyserowany przez Tadeusza Łomnickiego telewizyjny seans „Ja, Feuerbach” – zobaczy tamten Tadeusza Łomnickiego sprężysty krok koguta złaknionego gry, tamto jego pchnięcie wrót, a później jego twarz w prawie zupełnej ciemności. A teraz jest 22 dzień lutego roku 2022, godzina, powiedzmy, 23.00. Ponad godzinę temu skończył się „Sen nocy letniej” Williama Szekspira – seans wyreżyserowany przez Garbaczewskiego. Feuerbach przybył do Starego Teatru, aby przed wielkim reżyserem pokazać, co umie, i wywalczyć rolę główną w planowanym spektaklu. Tak chce Dorst. I niestety, jak u Dorsta – reżysera nie ma. Musi Feuerbach czekać. Nawiasem, my także, ale mniejsza z nami… Feuerbachowi pozostało – czekać. Czekać na scenie, wśród dekoracji seansu Garbaczewskiego, czekać i gadać z Asystentem, albo, co na jedno wychodzi, z ciemnością i litą pustką widowni. Nie tylko gadać, ale głównie, jak postanowił Dorst - grać. Przed nikim grać, odgrywać pozbierane na kupkę łupiny niegdysiejszego siebie. Czekanie, uczy Beckett, jest formą istnienia, może jedyną naprawdę realną. Czekanie i pamiętanie, dlatego Beckett kazał Krappowi nagrywać monologi, by, biedaczek, mógł w przyszłości odnaleźć siebie, słuchając swego głosu z czasu przeszłego, dokonanego. Dorst doda do tego frazę krótką. Wyzna w wywiadzie: Byt jest grą.

     Nic nie da się na to poradzić, niczyja to wina, niczyja zasługa, ot, zbieg okoliczności: 22 dzień lutego roku 2022, kiedy Garbaczewski pokazywał w Starym Teatrze swój, owszem, wyłącznie swój, bo przecież nie Szekspira, „Sen nocy letniej” - był zarazem okrągłą rocznicą śmierci Tadeusza Łomnickiego. 30 lat temu, na jednej z finalnych prób „Króla Leara”, po zagraniu sceny król zbiegł za kulisy, usiadł na krześle, po czym nachylił się i – runął przed siebie. Lekarz zawyrokował, że mniej więcej w połowie lotu - Lear już nie istniał po tej stronie. Przestał być – skończyła się gra. Do premiery zabrakło tygodnia. Ale zostawmy to. Istotne, że duch Feuerbacha wrócił na jubileusz końca Leara, wrócił, żeby przypomnieć stare prawdy Szekspira. I nie bez znaczenia jest również to, co było nieuchronne. Znikanie świata zbędnego. Za plecami Łomnickiego, raz jeszcze niepowtarzalnie lepiącego gigantyczny monolog Feuerbacha - niebywale prędkie znikanie „Snu…” Garbaczewskiego. Jakby się świat ten wstydził swojej pyszałkowatej tandety. A na domiar dobrego - w wielu miejscach Krakowa słuchać było modlitwy aktorów Garbaczewskiego, na kolanach dziękujących Opatrzności, że tego wieczoru o 23.00 - już nie było ich w teatrze ani w pobliżu teatru…

     No i jak teraz przekonać mam tych, którzy wyją, że oto uprawiam łatwiznę, banalną sztukę dźgania Garbaczewskiego i spółki geniuszem Łomnickiego, zwanego Bogiem – jak mam ich przekonać, że tutaj nie o dźganie idzie, a o pamięć jedynie? Prawdę mówiąc - o ufność, tak, o ufność, że pamięć – podobnie jak Duch starego Hamleta w „Hamlecie” – pomoże nie przyzwyczajać się do tandety teatralnej codzienności naszej? Jeśli chcecie – daleko na bok odstawcie słowa „Tadeusz Łomnicki”, a także: „Dorst” oraz „Feuerbach”. Odstawcie, w zamian tylko pod powiekami zobaczcie widmowego staruszka, co sam na scenie odciętej od jakiejkolwiek inscenizacji - rozmawia z ptakami ze wszystkich zakątków globu, tłumnie obsiadającymi jego ramiona. I usłyszcie w wyobraźni, jak recytuje pisane starowłoskim narzeczem frazy „Kwiatków Świętego Franciszka” – słowa, co ich wprawdzie nie rozumie, ale wyczuwa w nich zawstydzająco gęste i nieusuwalne życie, którego nie wolno płoszyć w imię jakiejś pilnej doraźności. Staruszek ten jest doskonałą odwrotnością Garbaczewskiego, u którego każdy tragik pojmuje Szekspira po swojemu, dzisiejszemu, czego efekt ten, że, owszem, recytują tragicy strofy Szekspira, lecz Szekspira w recytacji tej – brak w ogóle. Doskonała nieobecność! A to zgadza się z ogólnym nieistnieniem niczego w Garbaczewskiego dziele. Tego „Snu nocy letniej” po prostu – nie ma, bo nie było, zatem i nigdy nie będzie. Bogu dzięki – są jeszcze stare duchy, które wracają.

     Była noc. Jak w Elsynorze, gdy zaczyna się wszystko, wielka tragedia Szekspira i zarazem nowy teatr świata. Widziałeś skorpiona?spytał Peter Brook Jana Kotta. Rozmawiali o nieuchronności Ducha w „Hamlecie”, o nieuchronności duchów w ogóle. Brook przekonywał, że widmo u Szekspira wcale nie musi być monstrualne. Sięgnął po dwie tycie jaspisowe figurki – demony z Sumatry - i dopytał. Nie boisz się ich? Kott uśmiechnął się tylko. Czego tu się lękać! Okrągłych brzuszków, spiczastych główek, buź niemowlęcych! Brook ustawił wtedy jednego bożka na parapecie przy szybie, by miał na co bożek ślad rzucać. Zgasił lampę u sufitu, zapalił małą, przenośną, skierował snop na parapet – i naraz urosła jaspisowa pocieszność. Zjawiła się okropna głowa i zwierzęcy pysk. Na szybie powstał przerażający cienisty demon. Tak, duchy wracają. W snopie światła nocnej lampki albo stukając trzewikami. Zacząłem się bać – wyznał Kott.

Paweł Głowacki

 

Zobacz więcej na temat: Paweł Głowacki
Czytaj także

Parasole

Ostatnia aktualizacja: 12.02.2022 18:10
Co dalej? Nic nowego. Odłożyłby gęsie pióro, zrobił kilka kroków i stanął w lekko uchylonym oknie, za którym trwałby świat wciąż ten sam. Ogród, dziedziniec, podwórze i większa część obejścia.
rozwiń zwiń
Czytaj także

Tam

Ostatnia aktualizacja: 19.02.2022 16:00
A później – wrócą. Przemyśl, Rzeszów, Tarnów, wreszcie Kraków. Wrócą, jak przybyli. Dwóch reżyserów na ulubionych rowerach, aktorka zaś – na ramie, zmieniając ramę co 50 kilometrów. Wrócą stamtąd. Tak nie będzie.
rozwiń zwiń