Fortepian

Ostatnia aktualizacja: 12.03.2022 17:10
I Ekberg widzi siebie tamtą, olśniewającą, jak z kruchym kotkiem na mlecznym ramieniu brodzi o zmierzchu w sennych wodach Fontanny di Trevi. Tak czas patrzy na czas. Nic już nie da się zrobić. Goście zaraz odjadą. Znikną. Zaraz znikną wszyscy, wszystko. Nawet jej ogromne psy. 
Dom Literatów, Kraków, ul. Krupnicza 22
Dom Literatów, Kraków, ul. Krupnicza 22Foto: Piotr Guzik/Forum

może i Katasia tam kołysała do snu figiel swych usteczek…

Witold Gombrowicz "Kosmos"

  

     Poprzednika tej czarnej ociężałej samotności, co stała w mieszkaniu przy ul. Krupniczej 22 w Krakowie – gdzie szukać? W której bajce? W "Amarcordzie", tym głucho terkoczącym za plecami widzów śnie o początku? Gdzie, pośród kadrów jakiej kinowej opowieści Federica Felliniego, w którym jego filmie widać opuszczony fortepian i żywego ducha? Podnoszę głowę znad otwartej książki Jana Polewki "Dom pod wiecznym piórem". Szukam.

Możliwe, całkiem możliwe, że w Felliniego opowieści o miasteczku dzieciństwa, której tytuł w martwym dialekcie romańskim znaczy "przypominam sobie" – w jednym ujęciu zjawia się ta grobowa, pofalowana z boku cisza o trzech nogach na kółkach z mosiądzu. W klasie prowincjonalnego gimnazjum po ostatniej lekcji, na której uczniowie znów puszczali bąki szydercze? Może. W rogu białawej sali domu obłąkanych, gdzie nieszczęsny wujek Teo uporczywie marzy o kobiecie? Niewykluczone. A może czarna skrzynia majaczy w tle fantastycznego pawia o przepysznie rozwiniętym ogonie, niespiesznie kroczącego przez miejski plac, przykryty świeżym śniegiem?

Na stronie 232. realność swego wspomnienia Polewka zlepia z dawno temu uwiecznionym na terkoczącej taśmie snem wielkiego kłamcy z Rimini. Powiada: W późniejszych latach w Domu Literatów pojawiły się jeszcze dwa fortepiany. Jeden u Anny Świrszczyńskiej i jej córki Ludmiły, który potem, jak u Felliniego, pozostał samotnie w ich opuszczonym i pustym do dziś mieszkaniu, a drugi znalazł się na kilka lat w pokoju studenta medycyny Andrzeja Polewki, pozostawiony na przechowanie przez jego kolegę. Znów podnoszę głowę znak książki. Niczym sam Polewka. Tak, jak on sam, gdyż wtrącona przezeń fraza jak u Felliniego – czyż nie jest rodzajem podniesienia przez Polewkę głowy znad stosu kartek zaczernianych grudami jego pamięci o legendarnym krakowskim Domu Literatów? I czy intonacyjny gest, odsyłający do cudzej magii, to nie echo starej oczywistości, że dotknięcie prawdy przeszłości nie jest możliwe bez cudzysłowu iluzji, bez sztuczności finezyjnej, bez teatru, bez smaku bajki po prostu? Owszem. Ale też jest to gest dyskretny, maleńki, udający, że w ogóle go nie ma. Oficjalnie bowiem Polewka wybrał intonacyjną pokorę, spokojny obiektywizm. Na bok odsunął wahanie.

     Nie bez przyczyny podtytuł, jaki nadał swojej liczącej 451 stron księdze, brzmi: "Leksykon legendarnego Domu Literatów w Krakowie". Leksykon więc, forma pośrednia między słownikiem a encyklopedią. Wybrał zatem Polewka trud pokornego księgowego, jest jak on – metodyczny, zimny, nieufny wobec faktów nie sprawdzonych po wielekroć i nieubłagany wobec podszeptów poetyczności. Rozdziałów jest ściśle tyle co liter alfabetu i ułożone są one w kolejności alfabetycznej, grzecznie od A do Ź. Wewnątrz rozdziału każdego – porządek arytmetyczny panuje, fakty rozstawione są wedle reguł geometrycznych, wszystkim rządzi klarowność godna ascezy komnat starych japońskich pałaców. Katalog i postne notki o wszystkich pisarzach i ich rodzinach, co Dom zamieszkiwali od roku 1945, do roku 1996, kiedy to wraz z rozkwitającą wolnością gospodarczą marnieć zaczęła istota domostwa przy Krupniczej 22 – są czyste idealnie. Podobnie spis wszystkich stworzonych tam dzieł literackich, lista narodzonych dzieci, a dla ciemnej równowagi – zbiór nazwisk spisanych z klepsydr. Nieprawdopodobnie detaliczną jawi się geometria wnętrza kamienicy: liczba mieszkań i pomieszczeń w każdym mieszkaniu, położenie łazienek, wysokość pokoi, lokale od frontu, lokale w oficynach i lokale poddasza, do tego topografia podwórka, konstrukcja balkonów, słowami rysowane mapy najbliższej okolicy, od ogrodu domu Mehofferów z tyłu, do sklepików z przodu, na pobliskich knajpach kończąc. Jeśli brzęczą anegdoty z niegdysiejszych epok – to mnisio ascetyczne są, jeśli cytaty z cudzych wspomnień się zjawiają – to tylko małe, tak proste, że nawet śladu zmyślenia zarzucić im nie sposób… Co jeszcze? Czy muszę mówić o mrowiu dat precyzyjnych i nie do obalenia? Lub o siatce zdarzeń społeczno-politycznych, z pajęczą dokładnością skonstruowanej i rozpiętej przez Polewkę nad półwieczem Domu Literatów? Księgowość kolosalna! Świadomie wybrany trud mozolnego kopiowania grudek, wyłuskanych z pamięci własnej bądź cudzej, lecz wyłącznie grudek o sprawdzonej autentyczności, nieomylnych, nieubarwionych, gołych.

     Od pierwszych miarowych taktów leksykonu Polewka jest niby najwięksi kopiści, których nigdy nie było naprawdę, gdyż są figurami ze snów. Jest jak u Gustawa Flauberta Bouvard i Pécuchet, którzy postanowili przepisać świat wcześniej przepisany przez innych. Jest niczym Bartleby, który w noweli Hermana Melville’a, słysząc jakikolwiek rozkaz odrywający go od kopiowania, niezmiennie odpowiada legendarnym "Wolałbym nie". Figura Polewki, pochylonego nad kartkami leksykonu domostwa wiecznie stukających maszyn do pisania, przywodzi też na myśl pokorną postać Akakiusza Akakiuszowicza Kamaszkina, o którym Mikołaj Gogol ułożył frazy ciemno-jasne. Tam, w tym przepisywaniu, zwidywał mu się jakiś własny, urozmaicony i przyjemny świat. Na twarzy jego malowała się rozkosz; niektóre litery były jego ulubienicami i gdy się dobierał do nich, był po prostu nieswój.

     Podniosłem głowę znad leksykonu Polewki i zobaczyłem tę widmową czwórkę. Każdy z szarym zarękawkiem na prawym przedramieniu, z piórem w palcach, pochylony nad kartką. A zaraz po Kamaszkinie, tuż nad alfabetycznym porządkiem rozdziałów księgi Polewki zawisł "Kosmos" Witolda Gombrowicza, bajka o tym, iż nawet świat najbliższy, ten na wyciagnięcie ręki, nie jest do ogarnięcia, a co dopiero mówić o kosmosie pamięci. Zabrzęczała nad leksykonem bezradność: Ileż zdań można utworzyć z dwudziestu czterech liter alfabetu? Ileż znaczeń można wyprowadzić z setek chwastów, grudek i innych drobiazgów? I zaszemrało jak w szyi klepsydry: Człowiek trochę piasku weźmie na dłoń a już gubi się bez ratunku w kupie nieobjętej, nieogarnionej, niezmierzonej, niezliczonej… gdzie mnie tam do odkrycia wszystkich związków… co można wiedzieć, nic nie można wiedzieć, nic nie wiadomo… odejdę i zostawię…

     Trudno uwierzyć, że gdy układał leksykon – nie zwidywał mu się jakiś jego własny, urozmaicony i przyjemny świat pamięci. Właśnie jemu, Janowi Polewce, który przez co najmniej pół długiego życia, spędzonego w domostwie rozgadanych cieni przy Krupniczej 22, w teatrach współtworzył iluzyjne życie duchów! Nie sposób uwierzyć, iż ten, który prawdę świata za oknami teatru tak celnie kłuł na scenie ułudą swych puchowych dekoracji i niepokojących włoskich horyzontów – naraz uwierzył, iż w uporządkowanym abecadle mieści się tylko porządek abecadła! Podnosił głowę znad zapisywanych kartek, tego jestem pewien. Większość podniesień – przemilczał, lecz to, w którym wskazał fortepian Felliniego, nie jest jedyne. Katalogując utracone na zawsze kolory, zapachy i smaki niegdysiejszych sklepików obok Domostwa Słów – przywołuje oczywiste widmo Marcela Prousta. Robiąc remanent migotliwości życia literatów w Kamienicy Opowieści, migotliwości zmieniającej się przez wszystkie polskie epoki półwiecza – jako wzór, jako echo, jako wręcz lustrzane odbicie, stawia Polewka wirującą baśń filmową Ettorego Scoli "Bal". Konstruując uporządkowany labirynt swej książki o domostwie przy Krupniczej 22, na stronie 209. odsyła do literackiego labiryntu nad labiryntami – do gigantycznej księgi Georgesa Pereca "Życie instrukcja obsługi", tej aptekarskiej analizy istnienia mieszkańców paryskiej kamienicy przy ulicy Simon-Crubellier nr 11. Kolejny raz podnoszę głowę. Nad książką Polewki słychać teraz słowa Pereca o chwili melancholii pana Valène’a.

     A były dlań schody, na każdym piętrze, wspomnieniem i odczuciem, czymś zamierzchłym i nieuchwytnym, czymś pulsującym w ledwo migocącym płomyku pamięci: tu jakiś gest, tam jakiś hałas i błysk, i młoda kobieta, która śpiewa arie operowe, akompaniując sobie na fortepianie, i nieregularny stukot maszyny do pisania… albo, na szóstym piętrze, po prawej stronie, uporczywy, niski pomruk piły Gasparda Wincklera. Dla którego teraz, trzy piętra niżej, i po lewej stronie, odpowiedzią była tylko niezmącona i nieznośna cisza.

     Cóż dodać? W tym zawrotnym akapicie skrapla się cały drugi tom "Domu pod wiecznym piórem", tom, którego Polewka nie napisał, lecz który mógł był stworzyć pan Valène. Polewka świadomie poprzestał na zegarmistrzowskiej archeologii. Tak. Wśród tysiąca odkopanych cennych grudek przemycił jednak garść zachęt do snucia życia Domu Tańcujących Liter – na własną rękę. Szukam więc fortepianu Felliniego, szukam wśród opowieści, które mają posmak utraty, pożegnania, końca.

"Amarcord", tak, tu może być. A może w "Giulietcie i duchach" Giulietta widzi go za plecami zjaw swego snu na jawie? Może stoi samotny za kulisami estrady, na której w nostalgicznej bajce "Ginger i Fred" para staruszków ledwo, bo ledwo, lecz jednak do końca odtańczy swój pożegnalny pląs? Któż wie, czy fortepian nie stoi na kompletnie opustoszałym dolnym pokładzie transatlantyku "Gloria N", którym najświetniejsi reprezentanci starej Europy w roku 1914 wypływają z Neapolu, aby prochy słynnej primadonny o nazwisku Tetua Edmea zgodnie z jej pragnieniem rozsypać o brzasku na wodach wokół rodzinnej wyspy Erino, tym operowym gestem żegnając zarazem samych siebie, odchodzącą Europę, wietrzejący smak, blaknące kolory, umierające dźwięki, słowem - znikające wszystko?...

     Trzeba kończyć. Widzę go w filmie "Wywiad". Wraz z późniejszym "Głosem księżyca" – "Wywiad" był Felliniego pożegnaniem ze sztuką cudzysłowów, bez których, jak uczył Vladimir Nabokov, prawda nic nie znaczy, zwłaszcza prawda pamięci. Stoi oto samotny w pustym pokoju obok salonu, gdzie stara już Anita Ekberg przyjmuje starych przyjaciół – Felliniego i Marcello Mastroianniego, z którym kiedyś, kiedyś, kiedyś grała w dziś mitycznym "Słodkim życiu". Teraz ktoś wyświetla na rozwieszonym prześcieradle strzępy mitu. I Ekberg widzi siebie tamtą, olśniewającą, jak z kruchym kotkiem na mlecznym ramieniu brodzi o zmierzchu w sennych wodach Fontanny di Trevi. Tak czas patrzy na czas. Nic już nie da się zrobić. Goście zaraz odjadą. Znikną. Zaraz znikną wszyscy, wszystko. Nawet jej ogromne psy. Nie mam pewności, czy bliźniak fortepianu Świrszczyńskiej rzeczywiście stoi w pustym pokoju Ekberg. Ale muszę kończyć. Niech stoi tam do jutra, kiedy trzeba będzie zacząć go szukać od początku.

Paweł Głowacki

 

Zobacz więcej na temat: Paweł Głowacki