Czekanie

Ostatnia aktualizacja: 19.11.2022 15:28
Hybrydy, zlepki, kolaże. Taka dramaturgia. Nic już nie jest pewne, cokolwiek może być czymkolwiek. Taki teatr. Szekspir to grzyb w iście jaskiniowej pochwie lub Van Gogh udekorowany jadowitą zupą z pomidorów. Taka reżyseria.
kadr z filmu Obcy
kadr z filmu "Obcy"Foto: materiały promocyjne

     Boże drogi oraz ty, babciu Katarzyno - a co, jeśli okaże się, że to wcale nie jest…? Z bydlęcego strachu przed dokończeniem tego pytania jak smoła, które w połowie lektury felietonu Marka Kochana „Makbet odklejony” zaczęło naraz rodzić się w głowie mojej i bezlitośnie zgniatać rozweselone myśli – uciekłem od biurka do okna. Niechaj widok równobocznego trójkąta skweru przywróci spokój… A także ta klasyczna, podobnie jak równoboczny trójkąt regularna kobiecina z pieskiem na smyczy tam i z powrotem przemierzająca skwer… Kobiecina? Naprawdę? I rzeczywiście tylko zwykły piesek?

     Owszem, myśli moje rozweselone były, gdyż w utworze Kochana wszystko od początku układało się przecież wedle sprawdzonych reguł pastiszu paszkwilanckiego. Mieszając realność ze zmyśleniami – zdanie po zdaniu szydził Kochan z dwóch nieszczęść naraz: z manii nadwiślańskiego teatru, uwspółcześniającego absolutnie wszystko, na czele z samą współczesnością, oraz z bitewnego styliku, iście socrealistycznego, którym tromtadraccy recenzenci dzień po dniu pielęgnują każdy przejaw rzeczonej manii.

     Jest tedy w felietonowej bajce Kochana polski Teatr Tragiczny i zachwyt "Marszem Złotej Waginy", najświeższym i fundamentalnie aktualnym dziełem tegoż ansamblu. Lecz nade wszystko jest gościnny występ w Teatrze Tragicznym zaprzyjaźnionego z nim Teatru Popularnego z Bochum, który przywiózł "Makbetę". Tak właśnie, nie tego "Makbeta", a tę "Makbetę" - dzieło na progresywnej fali. Ów seans, powiada Kochan w styliku recenzenctwa tromtadrackiego, "pozwoli nareszcie polskiej młodzieży zrozumieć co poeta Szekspir miał na myśli, co naprawdę chciał nam powiedzieć". Nie opuszczając styliku, Kochan zwie tragedię Szekspira "archaiczną ramotką, napisaną przez martwego białego mężczyznę i pachnącą z daleka myszoosóbką". Czymkolwiek lub kimkolwiek jest myszoosóbka, pociesza nas stylik, wzięła się za myszoosóbkę reżyserka Gertruda Bomben, oczywiście niespełna trzydziestoletnia, znana na świecie z odwagi i wiele razy nagradzana przez świat za unowocześniającą adaptację „Fausta” Goethego. Bomben wskrzesiła „Fausta” pod ironicznie lotnym i sporo mówiącym tytułem "Panzer-Faust", wskrzesiła go w postaci feministycznego manifestu-protestu przeciwko przymusowej depilacji niewiast! Wykorzystane w manifeście archiwalne zdjęcia filmowe z szarży pancernych zagonów Guderiana były wstrząsającą metaforą – wsłuchajmy się w cud styliku – metaforą "naporu prodepilacyjnej propagandy na współczesne kobiety". Dzięki "Panzer-Faustowi", czyli smykałce Bomben do konstruowania hybryd scenicznych, nastąpiło – oznajmia nam wciąż ten sam, nieustępliwy stylik ludu tromtadrackiego – nastąpiło "obnażenie kolejnej warstwy udręczenia kobiet we współczesnej kulturze". W tym miejscu felietonowej bajki myśl moja rozradowała się specjalnie mocno, bo słabiej się nie da, gdy człowiek wyobrazi sobie niedźwiedzio włochate uda pewnej Gieni, takie uda w roli znaku równouprawnienia po tysiącleciach wywalczonego, po czym dostrzega Gienię w chwili eleganckiej, gdy na fotelu u Barbera unosi w górę futerkowe uda i patrząc w kartę fryzjerskich dań zamawia: "Na prawym strzel mi pan fale Dunaju, na lewym zaś – późnego Lwa Tołstoja!". Po tak udanym zmartwychwstaniu "Fausta" przyszedł czas na Łazarza zwanego "Makbetem". "Przedpotopowy tekst, który jednak, przy odpowiednim sposobie interpretacji może zyskać nowe, aktualne przesłanie", uspokaja Kochan, pastiszując stylik. A następnie cytuje deklarację Gertrudy Bomben, która na drugie musi mieć Jezus. "Odkleić Makbeta od Szekspira – taki był mój plan". I odkleiła.

     Bez egidy Szekspira Makbet jest kobietą, trzy wiedźmy to potrojony Wiedźmin, zaś królewska przyszłość Makbety okazuje się karierą szefa działu ochrony Muzeum Sztuki Starodawnej, a także karierą naczelnej Dyrektorzycy Muzeum oraz w ogóle Naczelnej Zbawczyni Planety. Bajka Kochana kwitnie – zabawa na dobre się rozkręca. Oto na placu przed Muzeum Makbeta, kapłanka odważnej nowoczesności, bezlitośnie odpiera ataki tłumu wsteczników, protestujących przeciwko domalowywaniu wąsów sędziwym obrazom i celowemu wieszaniu ich do góry nogami. Oto Duncan, aktualny szef Muzeum, nagradza Makbetę coraz wyższymi stanowiskami. A oto chwila kluczowa – wdzięczna za awans Makbeta zaprasza Duncana do swej kanciapy w podziemiach na skromny, acz morderczy poczęstunek w cieniu "Słoneczników" Van Gogha, które przywlokła z magazynu, aby Duncanowi przytulniej było ginąć. I w końcu, co nie wprost sugerował potrojony Wiedźmin – morduje dyrektora. Morduje, pragnie bowiem zostać dyrektorką i uwolnić planetę od zapiekłych tradycjonalistów, dla których baba to baba, chłop zaś to chłop. Otóż, upija dyrektora monachijskim piwem, po czym… Tutaj, pod piórem Kochana, stylik polskiego recenzenctwa konstruktywnego sięga zenitu.

     "Gdy spojony Duncan zalega w barłogu, Makbeta podrywa go za fraki i przykleja mu głowę do obrazu Van Gogha, oblewając przy tym dyrektora śmiercionośną zupą pomidorową i wywrzaskując magiczne zaklęcie: Precz z paliwami kopalnymi! (dla ułatwienia percepcji paneuropejskiej widowni jest to w niemieckim przedstawieniu podane po angielsku: Just stop oil!). Duncan kona natychmiast, nie wiadomo, od zupy czy od krzyku Makbety"… Tak, tego nie wiadomo, za to zupełnie jasne i nieuchronne jest, że właśnie w tym momencie ja zrywam się z krzesła za biurkiem, do okna biegnę i patrzę na skwer.

     Zrywam się panicznie, histerycznie biegnę i patrzę jak surykatka szara, bo jeśli okaże się, że utwór Kochana to wcale nie jest bajka – co wtedy? Dokąd mam uciec? Boże drogi oraz ty, dobra Katarzyno – niby dlaczego akurat "Makbeta odklejonego" brać mam jedynie za szyderczą bajkę felietonową, a nie za litą prawdę? Dlaczego tak mam czynić, skoro w samych tylko ostatnich dziesięciu latach czytałem sto stylistycznie i myślowo identycznych, wręcz bliźniaczych dzieł recenzenckich, które nie były szyderczymi bajkami felietonowymi, jeno lukrowanymi zachwytami, uwzniośleniami, laurowymi liśćmi, złotym medalem krytycznym, strzelistą laudacją opartą na rzetelnym opisie realnego wydarzenia scenicznego? Jak spokojnie mam się uśmiechać nad wyssaną z palca Kochana zupą pomidorową w roli zamierzchłego sztyletu, skoro wiekowi bohaterowie, na przykład renesansowi, w mojej przytomności swobodnie obsługiwali na scenie wcale nie wyssany z czyjegoś palca, ale rzeczywisty telefon komórkowy, laptop lub, jak pewna Ofelia w klozecie na pierwszym piętrze wieżowca w uwspółcześnionym Elsynorze, lśniący porcelanowy dolnopłuk ze sprytną, samoopadającą deską? A jeśli przy jakoby nieprawdziwym "Marszu Złotej Waginy" miałbym zostać – to jak mam zapomnieć o pewnej scenicznej Tytanii, która w pewnym scenicznym „Śnie nocy letniej” pomieszkuje w jak najbardziej namacalnej, monstrualnej waginie właśnie, na dodatek zarośniętej wewnątrz dorodnymi grzybami, niebieskawymi opieńkami bodaj? Ilu mam w pamięci chłopów przemienionych na scenie w kobiety, a ile kobiet z wąsami Podbipięty i z jego krzepą w barach? Jak wiele ściśle takich bądź porównywalnie kuriozalnych cudactw estetyczno-intelektualnych nie ominęło mnie w teatrze? Ile seansów ambitnie progresywnego odklejania bohaterów od Czechowa, Szekspira lub innego Mickiewicza śledziłem z widowni ostatnio? 50? Czy tylko 43? Dlaczego więc progresywnie-pomidorowa "Makbeta" z Bochum miałaby być jedynie wariackim snem złośliwego felietonisty, a nie spektaklem rzeczywistym? I jeśli jak najbardziej realnie istnieje, dajmy na to, reżyserka Monika Strzępka, permanentnie odklejająca wszystko od wszystkiego - a przecież jak najbardziej realnie istnieje ona i odkleja permanentnie – to niby dlaczego niemożliwe miałoby być realne istnienie reżyserki Gertrudy Bomben, równie dzielnie odklejającej to, czego odkleić nie sposób, od tego, od czego nie da się odkleić zupełnie niczego?

     Hybrydy, zlepki, kolaże. Taka dramaturgia. Nic już nie jest pewne, cokolwiek może być czymkolwiek. Taki teatr. Szekspir to grzyb w iście jaskiniowej pochwie lub Van Gogh udekorowany jadowitą zupą z pomidorów. Taka reżyseria. Pani Bomben gotowa objąć dyrekcję teatru w Warszawie, zaś pani Strzępka może nabrać nieważkości onirycznych zjaw, bo czemuż by nie? Bajka jak prawda jak bajka jak prawda... Sztuka pastiszu marnieje, gdyż uschły pryncypia pastiszu, dzisiejszy paszkwil zaś jutro okazać się może pełną zachwytu opinią krytyczną, podobnie jak dzisiejszy zjadliwy felieton - wczoraj brzęczał niczym pokorna recenzja z arcydzieła nowoczesnej sztuki reżyserii odklejającej. Takie pisanie, czytanie takie. Kto wie, może od nowego roku śnić trzeba będzie jawę, a na jawie oszukiwać się, iż twarde pod palcem biurko miękkie jest jak dym? Nic się z tym bałaganem zrobić nie da. Trzeba się pogodzić. Przeczekać.

     Gdy wszystko było jeszcze na swoim miejscu, niepoprzestawiane, niepoprzerabiane, niezdefraudowane, Witold Gombrowicz, aby ukłuć mentalność Polki i Polaka, w "Trans-Atlantyku" stworzył Gonzala, zwanego „Krową” bądź „Puto”. I bezwiednie obdarował go hybrydalną wyobraźnią, godną wyobraźni każdej dzisiejszej Gertrudy Bomben. Widzę teraz Gonzala, przemierza skwer pod mymi oknami, tam i z powrotem, i znów, i jeszcze. Jak chciał Gombrowicz – ma wargi lśniące czerwoną szminką, gustowną spódnicę przed kolana, jedwabną koszulinę na ramiączkach i gustowne żółte czółenka. I jak chciał Gombrowicz - prowadzi na smyczy pieska legawego, niczym baran czarnego, choć nie baran to jest, a raczej kot duży z pazurami, tyle że z koźlim ogonem i zamiast miauczeć, jak koza beczy, gdyż matka jego była San Bernardem z domieszką wyżła i szpica, była suką, która, trudno darmo, gdzieś po piwnicach z kotem Mruczkiem sparzyć się musiała, bo żebyś, człeku, nie wiem jak pilnował – nie upilnujesz! Widzę współczesny teatr polski, prowadzący na spacer swoją poetykę. Tak, trzeba czekać.

Paweł Głowacki

Zobacz więcej na temat: Paweł Głowacki