Markotnemu Jackowi…
Widziałem bardzo dużo dobrych filmów nakręconych na podstawie złych powieści, ale żadnego dobrego – opartego na dobrej książce.
Gabriel Garcia Márquez
Ani nam witać się ani żegnać żyjemy na archipelagach
a ta woda te słowa cóż mogą cóż mogą książę
Zbigniew Herbert
Minęli się. Przez długie 68 lat nikt o tym nie wspomniał, lecz przecież jest prawdopodobne, że tamtego dalekiego popołudnia minęli się w Cinecittà. Gabriel Garcia Márquez drobił kroki, zadając szyku koszulą ze swojego świata, całą w małych papugach, palmach bonsai lub przeciętych na pół, zielonkawych i różowych wewnątrz owocach guawy, o których wiele lat później wyzna, że tylko ten, kto zdoła opisać niepowtarzalny swąd ich gnicia, złowi sedno magii Karaibów. Nie opowieść o polityce zatem, ani o socjologii lub historii, lecz sensualny słowny ślad smrodu jest furtką wiodącą do tajemnicy bliskiego świata. Federico Fellini - niebawem minie 30. rocznica jego śmierci - w czarnym, nieustępliwym kapelutku Stetson i długim jak dym karmazynowym szalu, szedł wolno. Bawię się wizją, że miał nie swoją, a iluzyjną twarz, niczym na o dziesięciolecia późniejszej fotografii, zrobionej w filmowej garderobie, na której z niewieścią delikatnością przytula dłonie do swej szyi, a w spojrzeniu, słanym spod sztucznych, nieprawdopodobnie długich i w górę wykręconych rzęs, błąka się melancholia sędziwej drag queen albo śmiertelne znużenie starego rewiowego tancerza, którego los opowie w późnym filmie „Ginger i Fred”.
Każdy więc w swoją stronę, chyba nic o sobie nawzajem nie wiedząc. Trwał październik roku 1955, wczesne życie. Márquez jeszcze długo musiał czekać na swoje najwspanialsze bajki o samotności, jeszcze wiele lat minie, nim bohaterowie „Stu lat samotności”, tej migotliwej kuli ze słów, szukając drogi do realności, nie tylko za zgodą Márqueza znajdą w środku dżungli, szmat drogi od wybrzeża, hiszpański galeon z epoki Kolumba, otulony lianami, cały w kwiatach i chóralnych, niekończących się ariach papug i innych kolorowych ptaków. Grupo później Márquez wyzna, że dopiero w tamtej chwili, kiedy na dwudziestej którejś stronie stworzył ów portret nieruchomej żeglugi bez oceanu i zobojętniałej na czas – zaczęła się magia powieści, niepojęta dla niego samego. Poddał się nieuchwytnemu. Całkiem jak Fellini, gdy 70 lat temu, zimą roku 1953, gdzieś w zapomnianych miasteczkach środkowych Włoch zaczął kręcić „La stradę”, film doskonały niczym krągłe oko lalki. Po jakimś czasie krytycy rzekną o „La stradzie”: „Pierwsza część Felliniego trylogii samotności”. Inni dorzucą, iż jest to pierwszy takt jego nieuchwytnego magicznego realizmu. Hiszpański galeon u Márqueza, majestatyczna rzeźba śpiewającego widma, jest doskonale nieruchomy. W połowie „La strady”, samotnej jak palec Gelsominie, nieruchomej z boku pustej ulicy miasteczka bez imienia, zjawi się stukający kopytami duch, cudowny koń, wędrujący nie wiadomo skąd, lecz z pewnością nie z miejsca na tym świecie. Czy kiedy mijali się w Cinecittà, Márquez znał już pierwszy takt Felliniego trylogii samotności, czy jedynie słyszał o nim?
Tamtego październikowego popołudnia roku 1955 Fellini był tylko krok od chwili, w której miasteczko filmowe Cinecittà, rzymska fabryka snów, a dokładniej mówiąc hala numer 5, stanie się komnatą cudów z papier mâché oraz z folii udającej fale, gdzie Fellini wyczaruje wszystkie puzzle swego magicznego realizmu. Tutaj ludzie wytaszczą z morza na brzeg cielsko tajemniczego stwora, który odbierze im mowę. Tutaj paw w środku zimy spacerował będzie z pysznie rozpostartym ogonem po zwałach świeżego śniegu, skrzecząc miłosną pieśń. Tutaj ziści się Guida sen o sobie jako królu babilońskiego haremu. Tutaj Giulietta zobaczy ducha bujającego się na huśtawce. Tutaj szef okrętowej kuchni i kura skazana na rosół z makaronem zahipnotyzują się wzajem spojrzeniami, jak gdyby zmieniając w teatralną scenkę niewzruszoną pewność Felliniego, który życie zwał połączeniem magii i makaronu. I wreszcie też tutaj Fred, po pół wieku przerwy zobaczywszy w uchylonych drzwiach hotelowego pokoju staruszkę, niegdysiejszą swą taneczną partnerkę Ginger, w zawrotnej sekundzie poczuje, że czas jest w pewnym sensie bezsilny jednak, bo przecież oni są oto, namacalni jak niegdyś, mimo że nie miało ich już być. Któż wie – Márquezowi, gdy mijał idącego do własnych snów samotnego pana w czarnym Stetsonie i karmazynowym szalu, być może zamajaczyła figura beznadziejnie czekającego na list Pułkownika, który woli umierać z głodu niż pozbyć się ubóstwianego koguta, więc na histeryczne pytanie żony, co będą jedli – bez wahania, kategorycznie, bezlitośnie odpowie, wreszcie pojmując wzruszającą bezsilność czasu: „Gówno”.
Tak, za dwa, trzy lata, głodując w Łacińskiej Dzielnicy Paryża, na poddaszu pięciorzędnego hoteliku państwa Lacroix właśnie tym słowem Márquez zamknie doskonałą małą powieść „Nie ma kto pisać do pułkownika”. Lecz póki co jest październik roku 1955. Rodzima gazeta – „El Espectador” w Bogocie – wysłała go w podróż do wielkich miast Starego Świata, aby pisał reportaże, ale główni niech czeka w Rzymie. Papież Pius XII w każdej chwili może umrzeć z powodu czkawki, a coś takiego przeoczyć – byłoby żurnalistycznym grzechem nie do wybaczenia. Czkawka jednak zlitowała się nad Ojcem Świętym, więc przyszły twórca magii „Kroniki zapowiedzianej śmierci” próbuje uczyć się scenopisarstwa na kursach w Cinecittà. Mniejsza z tym, że mało z tego wyszło. Nie czas też i nie miejsce, by przywołać długi, bardzo długi, gęsty, uporczywy i bolesny romans Márqueza z kinem. Dość, że gdy prawie wszystkie jego bajki były gotowe i zdumiewały ludzi, wiele mówiono o wielkich planach ich sfilmowania. Mówiono, że nawet najwięksi, na czele z Luisem Buñuelem i Akiro Kurosawą, szykowali się ponoć do ekranizacji. Lecz mówiono głównie o Fellinim, snuto wizję rychłego spotkania dwóch szklanych kul - dwóch realizmów i dwóch magii. Pewnego dnia ktoś dał światu nadzieję: Federico Fellini kupił prawa do sfilmowania magii „Kroniki zapowiedzianej śmierci”! Nie wiem, czy tak było. Lecz gdyby rzeczywiście kupił – wiem na pewno, po co naprawdę by to zrobił.
„W dniu, w którym miał zostać zabity, Santiago Nasar, chcąc zdążyć na uroczystości powitania statku wiozącego biskupa, wstał o piątej trzydzieści rano. Śniło mu się, że szedł w mżawce przez gaj figowców, i przez chwilę był szczęśliwy we śnie, ale obudziwszy się poczuł się cały zbryzgany ptasimi gówienkami”. Z tym przenikaniem się rojeń nocnych z jawą świtu - niby co mądrzejszego można uczynić niż tylko zostawić je w spokoju na archipelagu słów? Gdy Márquez powiada: „Obudził się z bólem głowy, czując na podniebieniu smak miedzianego strzemienia” – pozostaje jedno. Raz jeszcze przeczytać tę frazę, bo tylko w niej smak miedzianego strzemienia jest smakiem miedzianego strzemienia. I tak istnieje cała magia „Kroniki zapowiedzianej śmierci”. Istnieje nietykalnie. Jeśli więc Fellini rzeczywiście nabył prawa do jej sfilmowania, nabył je nie po to, by kulę słów przemienić w kulę obrazów. Nabył prawa, aby nikt, także on, nie próbował odważyć się na to.
Pewnego październikowego popołudnia roku 1955 minęli się więc w Cinecittà – i to było dobre. Nieuchronne. Nie szkodzi, że minęli się chyba bezwiednie. Wiedzieli już lub przeczuwali, że magie muszą pozostać osobno. Każdy zatem poszedł w stronę własnego snu nie do przełożenia na żaden inny sen, nawet na ten, który miałby być śniony przez drugiego. I tak już pozostało. Do końca się mijali, zapewne wiedząc wszystko o swych bliskich, lecz nieprzekraczalnych magiach. Grób pisarza w Cartagenie od grobu reżysera w Rimini dzieli pół globu. Ale ostatnie seanse przenikania się magii z realnością były bliźniaczo podobne.
Nad trumną Felliniego rozbrzmiewały śpiewy gregoriańskie i najświetniejsze nuty, które Nino Rota ułożył do filmowej magii Felliniego. Najświetniejsze, więc także melodia, którą w „La stradzie” gra na trąbce samotna jak palec Gelsomina.
Na urnę Márqueza spadł z helikoptera rzęsisty deszcz żółtych kwiatków. Taki sam leciał z nieba na Macondo w nocy, gdy zmarł José Arcadio Buendia, najdotkliwiej samotny człowiek w „Stu latach samotności”. To była milcząca burza, powiada narrator o pachnącym deszczu. Żółte płatki pokryły dachy, zatarasowały drzwi, przysypały na śmierć zwierzęta, śpiące na dworze. I mówi jeszcze narrator - o Macondo lub o Cartagenie, to obojętne – mówi: Żółty dywan wyścielający ulice był o poranku tak gruby, że trzeba było odgarniać kwiatuszki łopatami i grabiami, aby mógł przejść kondukt pogrzebowy.
Paweł Głowacki