Krucha jak zetlały korek, a może ciążka jak ołów szafa w ostatniej izbie otwierała się powoli; czułem zapach jedwabnych bluzek z lat dwudziestych.
Jerzy Pilch "Duch cudownych znalezisk"
Zgięty w pół, z nosem przy kartce, bo oczy już nie te, a i od dziecka słabe, długo przyglądał się płaszczowi Wuja Karola. Nie sposób było pomylić go z kimś innym, gdyż nie da się fraz Mikołaja Gogola wziąć za frazy innego baśniopisarza. „Otóż w pewnym departamencie służył pewien urzędnik – urzędnik, o którym nie można powiedzieć, żeby się czymś wyróżniał: niziutkiego wzrostu, nieco dziobaty, nieco ryżawy, nawet jak gdyby nieco ślepy, z niewielką łysinką nad czołem, ze zmarszczkami na obu policzkach i z cerą twarzy – co się zowie! – hemoroidalną… Co począć? Winien jest klimat petersburski”. Tak, to Akakiusz Kamaszkin, to niechybnie owa żałość, gość przybyły z ciemnej baśni „Szynel”. Od godziny, może dwóch, przeglądał gigantyczną, przez Cricotekę wydaną księgę „Tadeusz Kantor. Kostiumy”.
Księga-budowla, efekt mrówczej dokładności i takiego mozołu Małgorzaty Paluch-Cybulskiej, i pewnie nie tylko jej. Twarde okładki niczym drzwi stareńkiej szafy. Aż dziw, że nie skrzypią, nie jęczą w rdzewiejących zawiasach przy otwieraniu i zamykaniu. Wewnątrz – 352 stronice kredowego papieru. A format? Pozwala myśleć o średniowiecznym inkunabule, w słownych bądź obrazkowych śladach czasu dokonanego mozolnie gromadzącym pamięć świata całego. Na początku – pięć tekstów wprowadzających, wysoce fachowych, uczonych, wyjaśniających wiele, prawie wszystko, ale jednak - nie wszystko. A dalej, od stronicy 61 - kolorowy krajobraz, gęsty od kształtów. Fotografie kostiumów Kantora, samotna armia materii, na zawsze już opuszczonej przez wszystkie sceniczne widma Kantora. Od szaty Matrony II z seansu „Mątwa”, w którą to odzież w roku 1956 wsuwała się Maria Jarema, aż po Kapelusze Dwóch Chasydów z deską ostatniego ratunku, co je Wacław i Lesław Janiccy przez wiele lat, w każdą rocznicę śmierci twórcy „Wielopola, Wielopola” zakładali, przed dawną siedzibą Cricoteki przy ul. Kanoniczej 5 nieruchomiejąc jako „Żywe pomniki”, żeby przypomnieć, żeby nie zapomnieć aż do następnego 8 grudnia. Pomiędzy szatą Matrony II a Kapeluszami Chasydów – wszystko. Setki, może nawet i tysiąc rzeczy, dużych i maleńkich, co zostały, bo, jak to rzeczy, trwalsze są od ludzi, a co dopiero mówić o widmach zawsze tylko momentalnych. Suknie i płaszcze, mundury nieznanych armii, buty z cholewami, wędrowne trepy, trupie półbuty i znużone czółenka damskie na niskim lub wysokim obcasie, szaliki i sutanny, marynarki, spodnie i garnitury, rękawiczki, koszule nocne, koszule odświętne, szelki samotne, opuszczone kołnierzyki i mankiety, krawaty i kalesony, muchy i meloniki, czapki z daszkiem oraz infuły, pejcz i tałes, birety z pomponami, także stuła niczym miękki węgiel, biustonosz koronkowy, sztuczne biodra i penisy o drewnianych napletkach… Wszystkie rzeczy niegdysiejszych iluzji. Setki rzeczy śpiących jak wszystkie opuszczone rzeczy świata tego, w „Wielkiej elegii dla Johna Donne’a” Josifa Brodskiego uśpione mrozem, brakiem ludzkiego dotyku. Owszem, nie tylko głęboko niepokojący „Szynel”, ale również ogromna wierszowana opowieść Brodskiego naraz się przypomina nad cricotową księgą-szafą, jakby się wsuwała w krajobraz opuszczonych rzeczy scenicznych, albo jakby owe rzeczy przywoływały stare opowieści. Podobnie jak nieszczęsny Kamaszkin, gdy pochylony nad widniejącą na stronie 151 fotografią pustego płaszcza, w którym Wacław Janicki był w „Wielopolu, Wielopolu” Wujem Karolem – widzi naraz swą stareńką, ledwo żywą, gogolowską kapotę, i uśmiecha się nostalgicznie.
Widzi oto tak samo postrzępione rękawy, podobnie wyblakły kolor, bliźniaczo rdzawe ślady czasu na kołnierzu, przy kieszeniach i wokół jedynego ocalałego guzika. Przed Kamaszkinem ta sama marność, co na jego grzbiecie w zdaniach Gogola, marność za moment gotowa obrócić się w bezładny kopczyk kruszejących, przetartych nici. Jak zatem jest? Czyżby „Wielopole, Wielopole” i „Szynel” zlepiły się w jakąś trzecią, jeszcze nie wysnutą baśń? Czyżby w głowie Kamaszkina dwie opowieści, dwie odległe iluzje naraz zaczęły rozmawiać z sobą, dopowiadać się wzajem, przeglądać się w sobie? Losem Kamaszkina było kopiowanie dokumentów. Powtarzał niegdysiejsze, cudze narracje, powtarzał je słowo w słowo, od siebie nic nie dodając. Nic prócz własnego, niepowtarzalnego kształtu liter. Czyli jednak coś dokładał, jednak kawałek siebie, a to przecież nigdy nie jest mało. Bywa, że to bardzo dużo, zgoła wszystko. Powtarzał więc cudze z domieszką siebie i powtarzał z tak nieludzką czułością i tak nieustannie, że, jak powiada Gogol, nawet kiedy szedł przez Petersburg, nie wiedział, czy znajduje się w pośrodku przepisywanego wiersza, czy w pośrodku przemierzanej szybkim krokiem ulicy - w cudzej opowieści, czy w poczciwej, powszechnej realności, u kogoś, czy u siebie. Być może więc, kiedy z nosem tuż przy kartce patrzył na swój płaszcz Wuja Karola, opowieść Gogola i opowieść Kantora naprawdę zaczęły przeglądać się jedna w drugiej, zaczęły się kopiować, rzecz jasna – niedokładnie, niczym krzywe lustro w krzywym lustrze, lecz jednak kopiować gdzieś na dnie, na zasadzie najdalszego echa? Jeszcze jedno pytanie, czysto retoryczne. Czy tylko Kamaszkin mógł przyjść w gości do księgi-szafy?
Oto zjawia się chłopczyk ze wspomnienia Jerzego Pilcha, zjawia się ów mały Juruś, który szukając starej lornetki, otwiera zakazaną mu, wiekową, kruchą niczym zetlały korek i może też niczym ołów ciężką szafę babki Pechowej i widzi uśpioną w jej czeluściach pamięć świata całego. Jedwabne bluzki, wytworne suknie, dwa żakiety, płaszcz przeciwdeszczowy, brązowy garnitur ukochanego, jego zielony myśliwski strój, setki innych śladów po czasie dokonanym, nade wszystko zaś – żarówki. To właśnie, żarówki, co świeciły za życia ukochanego, żarówki na pamiątkę tych dalekich, omszałych chwil, gdy nocą łagodnie gasły nad posłaniem zakochanych. Widzi mały Juruś znaki przeszłości i już wie: „Żadne upiory, żadne wilkołaki – duch młodej dziewczyny mieszkał w tej szafie. Posypany naftaliną jak gaszonym wapnem duch młodego ciała babki Pechowej był tam uwięziony. Jego to było królestwo”. Królestwo uśpionych opowieści, które starowinka snuła sobie i jedynie sobie, snuła wciąż od nowa, gdy pod nieobecność domowników otwierała okładkę drewnianej księgi wysokiej aż po sufit ostatniej izby.
Albo choćby May z „Kroków” Samuela Becketta. Ona także przybyła i przyglądając się fotografii czarnych czółenek z kokardami, które w seansie „Nigdy tu już nie powrócę” Teresa Wełmińska nosiła jako Księżna Kremlińska - wzuwa je w wyobraźni i zaczyna tam i sam chodzić, jak u Becketta, próbując słowami snutymi w głowie odmalować czas przeszły, uwierzyć we wspomnienie, i że to prawda była.
A oto Emeryt, bez którego „Umarłej klasy” być może w ogóle by nie było. W marynarce nie realnie, czarodziejsko przejętej od Pedla, bohatera tego legendarnego seansu Kantora, unosi się nad widniejącą na 113 stronie księgi-szafy fotografią owej marynarki – i jak w finale opowiadania Brunona Schulza „niesie go wyżej i wyżej w żółte, niezbadane, jesienne przestworza”… Wystarczy.
Książki ze sobą rozmawiają – uczył Umberto Eco bardzo dawno temu. Nie tylko książki, opowieści wszelkie. O wiele starsza jest oczywistość, że sztuka, istotna sztuka, budzi niepokój. Rzecz w tym, iż teatr Kantora, także teraz, kiedy jest już umarły, niepokoi bardziej, mocniej. Jest tak, jak gdyby właśnie po to głównie był ulepiony. Nie po to, aby nauczać, informować, przekazywać skończone, zamknięte, niewzruszone treści, lecz aby niepokoić. Teatr ten nigdy nie dawał niczego do wierzenia, dawał do myślenia. Przy czym nie o myślenie od razu klarowne chodzi, a o zaranie myślenia, o ukłucie, impuls, o tę chwilę, kiedy nagle zaczynają falować w głowie patrzącego jakieś osobiste, jeszcze niejasne, mętne fatamorgany – a to z reguły bywa prologiem nieuchronnego snucia sobie prywatnych opowieści. No bo jak inaczej uporać się z puchnącą w głowie fatamorganą? Uchylał Kantor furtki, nie zamykał ich. Finałowa scena seansu nigdy nie była końcem seansu, w istocie była jego początkiem. Jednym z wielu nieprzewidzianych ciągów dalszych seansu, nabierających ciała w wyobraźniach tych, którzy patrzyli.
Powiadają, że kiedyś, tuż po „Wielopolu, Wielopolu”, dzielna kobiecina jakimś cudem dopchała się do Kantora i rzekła: „Panie, zrozumieć, to ja nic nie zrozumiałam, lecz com się napłakała, to moje!”. Kantor ponoć wyznał, że była to najwspanialsza recenzja w życiu. Chciałbym zobaczyć jego twarz, gdyby usłyszał opowieść, którą dzięki uchylonym w „Wielopolu, Wielopolu” furtkom kobiecina wysnuła sobie samej za plecami płaczu.
Paweł Głowacki