Pewne zmierzchy, pewne miejsca

Ostatnia aktualizacja: 26.08.2024 15:14
Tak więc coś, co milczy, jednak coś mówi. A to, co tkwi w swych granicach, ukazuje granice dalekie. Bywają tacy, co słyszą aż tyle i aż tak wiele spostrzegają. Jak Magush. Jak Cristina głosem zmarłej nucąca pieśni nigdy nie spotkane. Jak Camilia widząca twarze marnych przedmiotów. Albo jak Silvina Ocampo.
Buenos Aires
Buenos AiresFoto: Johnnie Rik/Shutterstock

Oczy, które widzisz, nie dlatego są oczyma, że je widzisz, lecz dlatego, że one ciebie widzą.

                                                                          Antonio Machado


     Dzień w dzień, gdy niepokojące światło zmierzchu mrze na dobre i w ciemności milkną przepowiednie okien, czternastoletni Magush maluje. To za dużo powiedziane. Szkicuje? Rysuje? Błąka się pośród kresek? Chyba tak. Nieporadnie lecz z uporem nastolatka, ołówkiem lub węglem, na kartkach skądś wyrwanych, na kawałkach kartonu, na odwrocie reklamowych plakatów – ten sam widok powtarza wciąż na nowo. Ten sam, lecz nigdy tak samo. Sześć wielkich i dwanaście małych okien wysokiej ściany opuszczonego budynku naprzeciwko jego pokoju. W drobnym opowiadaniu Silviny Ocampo "Magush", czternastoletni bohater dzień w dzień patrzy jak na osiemnastu pozornie martwych, niemych szybach odchodzące światło układa się o zmierzchu w istniejące jedynie przez mgnienie obrazy, w nieme opowiadania, w falujące i migotliwe niczym mruganie przepowiednie przyszłości tych ludzi dzielnych, którzy odwiedzają Magusha, bo nie lękają się poznać swego jutra, lecz sami nie potrafią go zobaczyć, odczytać. On, późny wnuk Trzech Wiedźm, który już nie potrzebuje ani wrzosowisk, ani rymowanych zaklęć, ani oleistej zupy z żab i innych lepkich paskudztw – potrafi. Wieszczy przyszłą jasność lub ciemność, gdyż wyczuwa, że w oknach snuje się coś nieograniczonego, coś dalece nieokiennego. Upiorne spojrzenie może? Czyta migotliwe szyby, choć przecież nie widać na nich liter. Patrzy i widzi więcej niż widać – dostrzega nieoczywistość na podszewce płaskiej oczywistości. Myślę, że gdyby Silvina Ocampo napisała drugą cześć "Magusha", mogłoby to być echo odległych lekcji malowania, jakich udzielał jej Giorgio de Chirico. Właśnie portret chłopca szkicującego nocą to, co niewytłumaczalne - niepokój, który dzień w dzień o zmierzchu sunie z przeciwka, od osiemnastu na pozór niemych, martwych okien wysokiej ściany osamotnionego, samotnego budynku.

     Rok 1909, dzień jakich wiele, oczywisty jak wczoraj, jak jutro. Zmierzch. Nieuchronnie słabnące światło na Piazza Santa Croce we Florencji. I na dnie owego światła - zwykły wieczorny spacer Giorgia de Chirico, leniwy czas relaksu w scenografii niezmiennej od stuleci. Wysoka, biała fasada bazyliki św. Krzyża, jak gdyby znużona własną oczywistością kamienna postać Dantego na majestatycznym cokole, i ze wszystkich stron dziesiątki sennych, pustych okien w ścianach wiekowych kamienic. Żywego ducha, a jeśli nawet, to gdzieś daleko jakiś cień niewyraźny, mętnie człekokształtny. To wszystko. I nagle – olśnienie, wymykająca się słowom ciemna epifania, dotkliwe ukłucie. Giorgio de Chirico nazwie tę chwilę enigmą, niewytłumaczalną sekundą niepokoju, momentem wyczucia istnienia nieoczywistości pod skórą oczywistości, tajemnicy skrytej w na pozór nie tajemniczych rzeczach, kształtach, przestrzeniach. Za jakiś czas namaluje ową sekundę i nazwie płótno „Zagadką jesiennego popołudnia”. Po czym stworzy jeszcze wiele podobnych widoków, podobnych portretów samotnych, osamotnionych placów miejskich, ulic, zaułków, gdzie na pierwszy, krótki rzut oka nic się nie dzieje, czyli dzieje się wystarczająco wiele, by z niepokojem pytać siebie o źródło własnego lęku. Co właściwie się dzieje? Co snuje się pod arkadami, gdzie nic się przecież nie snuje? Ktoś patrzy z tamtej strony trupich szyb? Do kogo należy ten długi cień, niknący za rogiem kamienicy? Charakterem pisma, który umyka zmysłom - kto i po co napisał dziwność tej ściany, tego pomnika, tego manekina, tej rzeczy, tak przecież banalnie zwyczajnych? I jak czytać księgi przedmiotów, wypełnione doskonale sympatycznym atramentem?

     Gdy młoda Silvina Ocampo opuściła na chwilę rodzinne Buenos Aires – tajemne miasto wielu księgarń, o którym ktoś rzekł, iż w istocie stworzone zostało z książek w nieogarnionej liczbie, nie z kamieni - gdy wyjechała, by u Giorgia de Chirico uczyć się malarstwa, zapewne poznała jego obrazy, pełne rzeczonych pytań o lęk. Biorąc lekcje rysunku, w rzeczywistości brała lekcje łowienia chwil nieuchwytnego niepokoju w sieci tkanej z ołówkowych kresek. Po powrocie – nie wliczając małych prac robionych dla wytchnienia, relaksu, jak choćby twarz Jorge Luisa Borgesa na okładce jego trzeciego zbioru poezji – tak naprawdę jednak nie malowała, nie szkicowała. Zaczęła pisać, wpierw wiersze, później – małą, kruchą prozę. Lecz zastąpienie kresek i kolorów słowami – w istocie niczego nie zmieniło. Jorge Luis Borges, wieloletni jej bliski znajomy, przyjaciel jej męża, Adolfa Bioy Casaresa, wyznał po latach: „Podobnie jak Rosetti i Blake, Silvina dotarła do poezji świetlistymi ścieżkami rysunku i malarstwa, a bezpośredniość i pewność obrazu wizualnego utrzymują się na jej pisanych stronach”. Tak właśnie. I do dziś, przez mnie więcej 70 lat, nic się nie zmieniło. To, co rzekł Borges, wciąż jest sednem wydanego przez WL tomu Silviny Ocampo „Furia i inne opowiadania”, fioletowej księgi z zielonkawym grzybkiem na okładce, być może halucynogennym.

     34 kilku, kilkunastostronicowe opowiastki, a narratorem każdej mógłby być Magush, i każdą mógłby namalować Giorgio de Chirico. 34 historie zjawiania się dziwności w świecie nie dziwnym. 34 finezyjne jak ślad ołówka portrety niepokoju, sunącego od rzeczy, gestów i brzmień tańszych od barszczu. 34 przypomnienia o drugiej, przepastnej stronie byle czego. I zarazem, w 34. odsłonach, bez mała dwustupięćdziesięciostronicowe przypomnienie zdań Jorge Luisa Borgesa, będących katalogiem tematów naprawdę wartych niepokojenia pióra. Tych zdań.
„Muzyka, poczucie szczęścia, mitologia, twarze naznaczone czasem, pewne zmierzchy i pewne miejsca chcą nam coś powiedzieć lub powiedziały nam coś, czego nie powinniśmy byli stracić, lub coś nam powiedzą; już sama zapowiedź jakiegoś objawienia, które się nie pojawia, jest być może faktem estetycznym”.

     Tak więc coś, co milczy, jednak coś mówi. A to, co tkwi w swych granicach, ukazuje granice dalekie. Bywają tacy, co słyszą aż tyle i aż tak wiele spostrzegają. Jak Magush. Jak Cristina głosem zmarłej nucąca pieśni nigdy nie spotkane. Jak Camilia widząca twarze marnych przedmiotów. Albo jak Silvina Ocampo.

Paweł Głowacki

Zobacz więcej na temat: Paweł Głowacki felieton