Z tym Parfienem Rogożynem - takim jaki jest w wyreżyserowanym przez Norberta Rakowskiego w krakowskim Teatrze Bagatela "Idiocie" Fiodora Dostojewskiego - chętnie wybrałbym się na niedzielny spacer do Lasku Wolskiego, rude wiewiórki karmić orzeszkami, albo brzegiem Wisły pod Wawelem bym się przeszedł z nim pod ramię, powoli, powoli, w emeryckim rytmie, z reklamówką pełną ciętego w kostki chleba dla kaczek i łabędzi, i z garścią prosa dla wróbla, bo wróbel to przecież też człowiek. A o zmierzchu, dla wytchnienia, na kamiennych szachownicach w cieniu klasztoru na Skałce, dwie, żeby na mszę wieczorną zdążyć spokojnie - góra trzy partyjki byśmy rozegrali, słodko pozdrawiając uśmiechniętych przechodniów. Rogożyn grałby białymi. Słowem – miła by to była niedziela. Przemiło by nam było na świecie, gdyż Rogożyn ten, czyli Dariusz Starczewski, to w seansie Rakowskiego w istocie przemiły jegomość jest. W duchu biały i tylko udaje czerń. Przez trzy godziny na scenie jedynie zgrywa się na potworność i chyba jest mu z tą sztucznością nie bardzo wygodnie.
Potworność Rogożyna, jego ciemności. Albo jego napastliwe prostactwo. Albo bezlitosna potęga jego przaśnej miłości. Bądź jego napady wściekłości. Albo szaleństwo jego. Albo zwierzęca natura jego wiary. Jego nieludzko poskręcana natura, jego wilcza nieufność, wreszcie operowy patos jego ryków, gestów i milczenia nagłego. O Rogożynie mówiąc - o Rogożynie, nie o Starczewskim – w każdą z tych stron można ruszyć, bądź wybrać można którąś ze stu innych ścieżek. Jest ogromny. Nie do ogarnięcie. Podobnie z Nastasją Filipowną Baraszkow, Agłają Jepanczyn, Lwem Nikołajewiczem Myszkinem, Gawriłą Ardalonowiczem Iwołginem oraz Hipolitem. W nich nawet najlichszy banał to przepaść. Ale nie u Rakowskiego, nie w – zachowuję kolejność ról - Urszuli Grabowskiej, Magdalenie Koleśnik, Wojciechu Leonowiczu, Patryku Kośnickim i Bartoszu Bieleni. Najlichszy banał jest przepaścią też w innych, przez Rakowskiego pominiętych postaciach "Idioty". I w innych widmach z innych dzieł Dostojewskiego. Tak jest z całym jego napisanym światem.
Ile stron ma bibliografia wypowiedzi o Dostojewskim? 500? 1000? Można pójść tropem strzelistych zdań Nietzschego. Można utonąć w traktacie Lwa Szestowa. Można się przykleić do chłodnej czułości Gide’a bądź do ciepłej czułości Anny Dostojewskiej. Można cały rok poświęcić na ogarnięcie chyba tysiącstronicowej opowieści Borysa Bursowa. Można zaufać pokornym opowiastkom Stanisława Mackiewicza lub teatralnym wspomnieniom Andrzeja Wajdy, który w Starym Teatrze zrobił ongiś z trzema dziełami Dostojewskiego to, co zrobił. Można uwierzyć dyspucie, jaką o Dostojewskim prowadzili lata temu Przybylski z Janion oraz Brodski z Kunderą. Ale można też - po słowa Jorge Luisa Borgesa, zwłaszcza zaś po słowa bezlitosnego Vladimira Nabokova sięgając - dotknąć kolosalnej, na nadmiarze i przesadzie wyrosłej tandety estetycznej i ideologicznej pretensjonalności bombastycznych bajań Dostojewskiego. Dla każdego coś miłego. Każdy może powtórzyć, co o twórcy "Braci Karamazow" rzekł Gide: "Na podobieństwo pszczół, o których mówił Montaigne, szukałem chętniej w jego twórczości tego, co lepsze dla mojego miodu."
Tak, ścieżek mrowie, we wszystkich kierunkach wiodą i nie ma pewności, która właściwa. Każda? Żadna? Jedno pewne: napisany świat Dostojewskiego nigdy nie jest mały. Nic w nim nie jest codzienne, zwyczajne, normalne, swojskie niczym niedzielny spacer ku łabędziom, kaczkom lub rudym wiewiórkom. W sportretowanej w "Idiocie" miłości nie ma śladu salonowej pocieszności "Skiza" Gabrieli Zapolskiej. Przy czeluściach, nad którymi w "Idiocie" przewalają się cielska dysput o Chrystusie, pięknie i umieraniu – "Brat Naszego Boga" Karola Wojtyły to dobroduszny szmer dla pensjonarek. Nie, Dostojewski nigdy nie jest mały i nigdy nie jest biały bielą ciepłego mleka. A seans Rakowskiego? Trzygodzinna małość.
Gdybym nie znał "Idioty" Dostojewskiego, śmiało mógłbym po kwadransie "Idioty" w Bagateli krzyknąć, że oto zasypiamy na fuzji "Skiza" z "Bratem Naszego Boga". Owszem, jeśli o słowa chodzi – myliłbym się. U Rakowskiego słowa są dziełem Dostojewskiego, lecz tylko słowa. Czy muszę tłumaczyć, że mówiąc "małość" nie mam na myśli geometrycznych możliwości Sceny na Sarego 7? Podobnie z małością swojskich sprzętów – jakieś krzesła najzwyczajniej kuchenne, jakiś tapczan, jakiś stolik. Podobnie z miłą, z szalenie długich frędzli w przyjemnym kolorze skleconą kotarą. Nie inaczej z przaśnymi, raczej współczesnymi kostiumami, z estetycznie mętnymi rekwizytami, wreszcie z monstrualnie długim, ruchomym blatem, na którym rzutnik przeźroczy tkwi, karafki bez specjalnych właściwości, banalne kieliszki, jakieś tobołki – papier pakowy plus sznurek, i jeszcze kozik grzybiarza oraz cienka talia kart. Niejaki Trixter (Michał Kościuk) – postać, której u Dostojewskiego nie ma – zawiadywał będzie całym tym składzikiem przeciętności. I – bo ja wiem, jako kto? domorosły psychoanalityk może? woźny opowieści? narrator-hobbysta? niezdrowo rozkochany w psychodramach magazynier w biurze nijakości znalezionej? – Trixter będzie siedzących grzecznie na krzesełkach pod ścianami aktorów wyciągał na środek, by na głos wspominali swoje niegdysiejsze trudy miłosne tudzież teologiczne traumy czasów młodości. No i wychodzą, no i stają, bądź siadają, albo chodzą tam i sam – i sumiennie dziergają rozległą płaskość.
W spokoju zostawiam całą inscenizacyjną biedę – sprzęty, odzież, rekwizyty, nijakie światła i w sumie przyjemną muzyczkę. Nie w tym tkwi męczący smutek "Idioty" Rakowskiego. Oto na scenę wkracza Rogożyn i okazuje się, że łazi on boso. Nic w tym złego, w końcu grający Rogożyna u Wajdy Jan Nowicki też nie miał ani obuwia, ani skarpet. Problem w tym, że u Rakowskiego cała, powiedzmy sobie, nieogarniona wyjątkowość Rogożyna - zaczyna się i kończy na gołej stopie. Dokładniej mówiąc - na powierzchni gołej stopy, na krawędzi paznokci. Właśnie tak. Jest tak i jeszcze gorzej.
Kolosalne emocje wszystkich, nie tylko Rogożyna, kolosalne emocje widm, do odpowiedzi przez woźnego opowieści wywoływanych, skoki ich serc, ich szaleństwa, zapętlenia myśli, bóle, bezradności nie z tej ziemi – wszystko to tkwi nie w aktorach Rakowskiego, tylko majaczy na krawędzi ich gestów i warg, niczym zupełnie obce ciałka, odpustowe gadżety, resztki prowincjonalnego teatrzyku. Wszystko, co w oryginale jest przecież przerażające (sparafrazuję stare Jan Błońskiego wyznanie o "Biesach" i powiem, że "Idiotę" strach czytać, a co dopiero oglądać w teatrze) – u Rakowskiego przypomina mikre marionetki, co siłą bezwładności dyndając na ustach mówiących katatonicznie skrzypią swymi drewienkami, albo przypomina pacynki o ping-pongowych łebkach, przyklejone do palców rąk i nóg, do kolan, ramion i łokci. Słowem – zaserwowano nam przerażenie oswojone.
Czujemy się bezpiecznie, a babilońska pierzyna intonacyjnej monotonii i rytmu przywodzącego na myśl blat – przykrywa wszystko. Inaczej - Dostojewski w Bagateli brzmi tak, jak wygląda Wisła pod Wawelem w dzień bezwietrzny. Szara tafla. Będę uczciwy: czasem ktoś - Leonowicz, Starczewski lub Grabowska - dobędzie z siebie naparstek czegoś żywego. Owszem, lecz co z tego? Tafla Wisły też się lekko i na mgnienie gibnie, gdy ktoś mocniej tupnie na brzegu. Po czym – znów szara tafla aż do Tyńca. I w Bagateli – właśnie tak przez trzy godziny. "Poczytaj mi mamo Dostojewskiego... Proszę bardzo, synku kochany..." Dostojewski ze śliniakiem w grochy pod szyją, bezpieczny, mały, miły, o mleczno-białym serduszku, grzeczny i nudny jak wszystko co ugrzecznione. Ale... Może nie mógł być inny?
W dzisiejszym teatrze nadwiślańskim maleją wielkie stare opowieści. Może tak musi być? I może nie jest to wina małości myślenia jako takiego, lecz małości dzisiejszej naszej estetyki teatralnej? Może trzeba się pogodzić z tym, że Hamlety, Kordiany, Konrady i inne Antygony - z premiery na premierę coraz dotkliwiej kurdupleć będą tylko dlatego, że prawie nikt już nie potrafi znaleźć scenicznego znaku, co by widm tych kolosalność, nieuchwytność i tajemnicę udźwignął? Powszechny brodzik polskiej Melpomeny jest może tym, co nieuchronne?...
Strach pytać, strach odpowiadać. Lepiej z bagatelnym Rogożynem iść w niedzielę dokarmiać naszych braci mniejszych. Tylko niech Rogożyn założy skarpety i buty wzuje, bo jesień już, chłód wieczorami. Na bosaka Rogożyn się przeziębi w Lasku Wolskim lub nad Wisłą, katar demon złapie, na zwolnienie pójdzie – i co wtedy? Kto w Dostojewskim, który na premierze zaczął grać z nami w "koci-koci-łapci", będzie przepaścią sięgającą kostek u nóg?
Paweł Głowacki