Kiedy cała bajka została już opowiedziana, kiedy do ostatniej kropki finałowych ukłonów zostało aktorom jedynie kilka gestów i czarodziejska, przez Wróżkę o Turkusowych Włosach (Katarzyna Zawiślak-Dolny) śpiewana pieśń, chroniąca przed bólem ukąszeń czarnych pająków w trawach południowych Włoch – na zrobionej ze scenicznych desek plaży nadmorskiej Dżeppetto (Rafał Dziwisz) powoli wraca do przytomności, bierze na ręce małe bezwładne ciało z drewna, podtrzymuje palcami niemą, z lipy lub sosny wystruganą głowę z długim, spiczastym nosem, niewiele większą od strusiego jaja, i patrząc w drewniane, bez znaków życia oczy nieruchome, głosem kruchym jak szklanka mówi: „Mój Pinokio...” Chyba tak.
Ocaleli cudem. A w przedostatniej scenie było tragicznie, było ostatecznie, nie było wyjścia. Lecz wyszli. Cudem wyleźli z brzucha wieloryba, przeciskając się przez zrobione z pionowo wiszących lin fiszbiny; cudem nie umarli ze strachu pod sunącymi z głośników grzmotami gigantycznej burzy morskiej; cudem nie zatopiły ich monstrualne fale z delikatnego, błękitnego jedwabiu, co go okutani w brązy techniczni we wszystkie strony szarpali za krawędzie.
Ocaleli. Marionetka i ten, co ją z magicznego pieńka wystrugał. Drewniana iluzja i artysta, który iluzję stworzył, ale też uwierzył w jej życie, w to, że niczym się istnienie drewniane nie różni od normalnych istnień z krwi, kości i ciepłej skóry, łażących i gadających za oknem, że jest ono częścią rzeczywistości - chłopcem jak inni chłopcy, tyle że wystruganym. Tak, ocaleli cudem. I Wróżka o Turkusowych Włosach jest łaskawa. To chyba ona – bo któż inny? – każe teatralnej maszynerii zasłonić ich nagle chmurą z niebieskiego sukna, lub czymś podobnym, a gdy chmura odlatuje – Pinokio, co przed chwilą był na rękach Dżeppetta martwym drewnem, na powrót jest Pinokiem z krwi, kości i ciepłej skóry, jak był przez dwie i pół godziny spektaklu. Jest Danielem Malcharem w zielonych portkach do kolan, czerwonych ciżemkach, białych podkolanówkach, karmazynowej kamizelce, czapce z papieru i w masce o długim, spiczastym nosie – aktorem fantastycznym, cudownie miękkim w gestach, lekko nicującym gorycz - radością, strach potworny - naiwną ufnością, że jakoś to będzie, kolosalne chłopięce roztrzepanie - pierwszymi znamionami rozsądku, wreszcie bezmyślność - namysłem. „Mój Pinokio...”
Mój Pinokio! Moja marionetko! Mój chłopczyku! Mój synku! Albo – Mój manekinie!, rzekłby ktoś inny. A jeszcze inni, we wszystkich punktach globu i w czasie każdym – jeszcze inaczej. Moja sycylijko! Moja jawajko! Moja pacynko! Moja lalko teatru Bunraku! Moja lalko teatru na wodzie! Mój Punchu! Mój Poliszynelu! Mój Hanswurstcie i Kacperku! Mój Pulcinello! Mój Jacku i Agatko! Moja ty ze szmatek i pakuł księżniczko! Mój Golemie! Mój ty trupku w pudełku po butach, co na pstryknięcie zmartwychwstajesz, wystarczy tylko zacząć snuć niestworzone bujdy! Mój cieniu!... Któż nie próbował dotknąć tajemnicy wszystkich tych tworów niepokojących, które są jedną z tajemnic teatru, i nie tylko teatru, tworów tak bliskich i zarazem odległych, nieskończenie odległych, jednocześnie na wyciągnięcie dłoni i nieuchwytnych?! Schulz i Craig, Bieły i Briusow, Meyerhold i Wedekind, Sand i Kleist, Goethe i Schnitzler, Meyrink i Bellmer, jeszcze Maeterlinck, jeszcze Eluard, i tylu, tylu innych. Pędzlem maczanym w farbie koloru ludzkiej skóry Tadeusz Kantor – ten Dżeppetto zupełnie genialny – poprawiał swoim manekinom urodę, patrząc im w oczy ze szkła i nie mówiąc nic, bo nie było obok nikogo żywego. O sobie i Henryku Tomaszewskim w stworzonym przez Tomaszewskiego Muzeum Zabawek Tadeusz Różewicz rzekł: „Starych artystów dwóch – aktor i poeta -/ spotkało się pod koniec wieku/ i mówią o zabawkach/ milczą o człowieku”. W wierszu „Dom lalek” wyznał: „zegar nie mierzy czasu/ bo tu nie ma czasu”. Wystarczy?
Owszem, dziwnie brzmi ta wyliczanka. Jest trochę jak brud, jak kropki ciemnych ziaren piasku rzuconych na talerz o wzorze w miarę klarownym. I tak miało być. Po trzech pierwszych akapitach – nagle ciało obce odrobinę, może drażniące oko i ucho. Inna intonacja, inny rytm, inny smak. W Teatrze im. Juliusza Słowackiego Jarosław Kilian wyreżyserował „Pinokia”, scenariusz pisząc na kanwie legendarnej opowieści Carlo Collodiego. Stworzył coś na podobieństwo fantastycznego, wirującego bąka, głównie wedle nut Grzegorza Turnaua rozśpiewanego i roztańczonego, bąka ulepionego z energetycznego aktorstwa, klarownych dekoracji i kostiumów, nade wszystko zaś bąka generalnie - czystego stylistycznie. Stworzył teatr czysty, bez jakichkolwiek nachalnych wycieczek publicystycznych. Teatr, spektakl, gdzieś na dnie swoim opowiastkę o odwiecznej tajemnicy marionetki, co była chłopcem, który był marionetką, która była nim, a on nią - opowiastkę na tyle czystą, bym mógł wyżej sklecić wyliczankę, mały katalog obwąchiwania rzeczonej tajemnicy, obwąchiwania, które raczej nigdy się nie skończy. Tak. Ale też z czystością „Pinokia” Kiliana jest jak z czystością każdą: byle farfocel obcy, najmarniejszy włos z innego świata, co w spektaklach bałaganiarskich w ogóle nie jest zauważany – tutaj drażni, uwiera, sam z siebie puchnie do groteskowych rozmiarów i kłuje, dźga.
Oto naraz jakaś fraza z „Wesela” Wyspiańskiego pada. Oto piosenka Turnaua okazuje się być przerobionym początkiem „Boskiej Komedii” Dantego. Albo słynne „bunga, bunga” Berlusconiego, który wielbi w doktora zabawy z koleżankami egzotycznymi, wyskakuje jak z konopi Filip. Po co te i kilka innych farfocli? Choćby wory na ramionach smakowitej Lisicy (Marta Waldera) i smakowitego Kota (Grzegorz Łukawski), kiedy się w zbójów przeistaczają. Oto w świecie kostiumów czystych, klarownych, dyskretnych – ziemniaczane wory, takie, że trzeba oczy zmrużyć na chwilę, bo szczypią. A muzyka? Jeśli już jest talent Turnaua, te jego z kilometra rozpoznawalne frazy, to po cóż znienacka wirować zaczynają nuty Rossiniego, Leoncavalla, Fucika oraz w finale nuty, skądinąd dojmującej, ludowej pieśni z południowych Włoch, odstraszającej czarne pająki? Uszy gubią się trochę na aż tylu piętrach.
Nie – co podkreślam linią mocną, grubą – nie są to wielkie błędy, nie są to zarzuty fundamentalne. Właściwie – ani to błędy, ani zarzuty. Powtarzam tylko starą oczywistość: gdy się gra czysto – nie ma zmiłuj się, grać należy czysto w każdej minucie. W przeciwnym bowiem razie – mały żal pozostaje, mała niewygoda. Żal choćby ten, że finał „Pinokia” Kiliana, finał, który nie przestaje mnie zachwycać, do którego zaraz wrócę na pożegnanie – bez farfocli byłby jeszcze intensywniej dojmujący, bardziej cierpki, głębiej wchodzący w pamięć.
Dżeppetto i Pinokio – artysta i iluzja. Ocaleli. Opowieść się kończy. Wróżka zanuci pieśń odganiającą ciemności. Ale to za chwilę. Jest czas na bezradność. I wybrzmiewa bezradność. Artysta mówi do bezwładnej iluzji, trzymanej w ramionach: „Mój Pinokio...”.
Paweł Głowacki