16 maja 1920 roku urodził się Leopold Tyrmand, polski pisarz i publicysta. Pochodził z rodziny żydowskiej: ojciec zginął na Majdanku, a matka po wojnie wyemigorwała do Izraela.
Wojna
Kiedy wyjechał na studia do Paryża, jego życie się odmieniło: poznał jazz. Fascynację zachodnią kulturą przerwała jednak wojna.
Po wybuchu II wojny przedostał się do Wilna, gdzie pisywał felietony polityczno-propagandowe. W kwietniu 1941 roku Tyrmand wraz z Andrzejem Kornowiczem i Leszkiem Zawiszą został aresztowany przez NKWD. Miesiąc później skazano ich na osiem lat więzienia za przynależność do antyradzieckiej organizacji. 22 czerwca 1941 po ataku Niemiec na Wilno udało im się uciec z rozbitego bombami transportu kolejowego i wrócić do Wilna.
Po wojnie pracował dla Międzynarodowego Polskiego Krzyża oraz był korespondentem Polpressu w Norwegii. Pisał w "Przekroju", "Expressie Wieczornym", "Tygodniku Powszechnym", "Rzeczpospolitej", "Dziś i Jutro" oraz "Ruchu Muzycznym". Tyrmand był popularyzatorem jazzu w Polsce - organizował koncerty, festiwale, wydawał książki.
Jazz i Ameryka
W 1965 roku otrzymał paszport. Zaraz potem kupił bilet w jedną stronę. Wyjechał z Polski i nigdy już do kraju nie wrócił. Rozpoczął życie w Ameryce. Wiedział, że to może być decyzja bardzo dramatyczna. Takim wyjazdem mógł skazać się na milczenie.
- Zdawał sobie sprawę, że się będzie obijał o mur obcego języka - opowiadała Katarzyna Kwiatkowska-Gawęcka, współautorka wydanej niedawno książki "Tyrmand i Ameryka". - Pisanie po angielsku było dla niego jak gra w waterpolo, w której walczy się i z przeciwnikami i z wodą!
Początki były bardzo trudne. - Moja sytuacja: stary, biedny, mądry, w tym zasranym mieszkaniu z robakami. A oni: Boby Dylany w limuzynach, imbecyle i idioci zarabiający miliony - pisał.
Sukces czy porażka?
Uczenie się angielskiego stało się dla niego rodzajem manii. Słowa zapisywał wszędzie, na karteczkach, na serwetkach. Stale chodził ze słownikiem. Jego debiut za oceanem był spektakularny, pierwszy tekst opublikował w bardzo prestiżowym magazynie "New Yorker". Do dziś w Stanach to marzenie niejednego literata! Został przyjęty jako przenikliwy głos z zewnątrz, zza żelaznej kurtyny.
- Mówi się teraz, że mu się nie udało na emigracji. To nieprawda - opowiada jego biografka w Dwójce, - Mnóstwo publikował artykułów, powieści. To był ogromny sukces, tylko u nas jest tak, że jak się czegoś nie nagłośni, nie nazwie sukcesem, to bardzo łatwo jest to później zignorować.
Zmarł 19 marca 1985 roku, w wieku 65 lat, na zawał serca.
usc/mb