Umarł nagle, dwudziestego ósmego sierpnia. Pojechały grać do Mielniowa, tam były dożynki czy coś, w kościele nasze kobiety winiec miały składać. On miał przygrać im, zrobiło mu się słabo. Bembnista, co z nim był, Anciak, mówił, że do samochodu chciał podobnież drzwi roztworzyć i wejść. I przewrócił się, silny udar bardzo, dokładnie nie wiem, co się tam stało...
A tak się cieszył, jak dostoł te nagrodę ministra, że to uznanie w końcu przyszło. Dostoł piniendzy za te nagrodę, mówił, że teraz wreszcie łazienkę będziemy mieli. Towar kupił, tylko że nie zdążył nic zrobić.
Jak go poznałam, to już muzykował. Chodzili my z kądzielami, on też chodził i grywoł, tańcowali my. Tam więcej to było namawianie, a nie spodobanie. Mnie namawiali i jego namawiali, złoncyli nos. Wprzód to tak było. Mówili: „Ano młody jest, to się wyrobi, bedzie pracowoł, bedzie dobry”. I tak z nim zostałam, przecież byłam starsza dużo od niego, nie powinnam się była z nim żenić...
Muzykował w domu, ale jak poszedł gdzie, to przepadł, a ja i tak sama, i tak sama. Przeważnie we świnta to grały gdzieś. Naszych dzieci nic nie nauczył, no, nie miały pojińcia, czy co? Tańcować tak, śpiewać, to chętnie. Dziewcyna jedna to nawet chciała się uczyć, żeby harmonia była. Wprzód, to kto miał kupić harmonię i za co, byliśmy biedni, nie mogliśmy, nie stać było na to. Na skrzypcach zaczęła trochę, ale nie chciała.
Uczniów to miał dużo, tak mówiły, że siedemnaście. Grają, wszyscy teraz grają, tutaj zdjęcie z pogrzebu, wszystkie skrzypisty przyjechali na pogrzeb, wszystkie były...
Muzyka ‒ jego zawód taki był. Na roli pracowoł, bo musioł, z muzykowania nie wyżylibyśmy... A co on dostawał, jak z bratem grał? ‒ sto złotych mu doł i jeszcze kazał przynieść flachę za te piniondze. Idzie sobota, niedziela ‒ granie, w poniedziałek roboty ni ma, po tym znowuż śpi ‒ nie robi, i sobota znowu zabawa, albo wesele. Mąż był więcej samoukiem, sam nauczył się grać, usłyszał i zaczynał grać, taką miał pamięć, że oberek po sześćdziesięciu latach przypominał mu się.
A tu rozmaicie się żyje. Na wsi życie ciężkie, przeważnie tera to ciężko jest żyć. Jak jest urodzaj, to jako tako, jak nie ma urodzaju, tak jak w tym roku, kartofle ludziom pojechały tu w tych naszych stronach. Mokro było. Gdzie na dołku, to powygniwały kartofle, a później znowu sucho i nie urosło nic. Dzięsięcioro kopało tutaj na wsi, to jeden wóz ukopały, takie drobne. Każdy idzie na zarobek, dorobi, no bo co, z samej ziemi ciężko...
Czy byłam szczęśliwa, to nie wiem, nie pamiętom. Ja śpiewać to lubiałam, dzisiaj już nie mogę, dzisiaj już wyczerpane. Nie chodziłam na te zabawy, gdzie mąż groł, miałam dzieci, w domu robota, krowy trza było wygnać, przygnać, trza było pracować. Za męża, i za siebie, i za kunia jeszcze odrobić.
Jak muzykant, to muzykant. Jemu rodzice powiedzieli, żeby nie robił dużo, bo nie będzie groł, to on już się tak stosowoł, żeby dużo nie robić, żeby mioł letkie ręce, no to mioł letkie. „To mój zawód jest” ‒ godo. A do roboty w polu szedł, jak musioł.
Mieliśmy pięć hektarów, tylko zły piach, ziemie bardzo liche; dopóki nie zdrynowały, to jeszcze się rodziło, a jak zdrynowały, to na polu woda stała, bo rowy nieoczyszczane. Żyto słabe było, a gdzie tam pszenica? Na czyńści się sadziło warzywa: brukselkę, marchew, groszek, fasolkę. W jednym roku miałam kalafior i parę groszy było za to, bo dzieci chodzili do szkoły, to trza było książki kupić, a to ubranie.
Gotowało się kartofle czy kluski, makaron teraz się mówi, z zupą; kapusta, zalewajka była. On to wszystko lubioł i jodł wszystko, nie było w czym wybierać. Nie było tak, że chleb smarowany czy okrosić kiełbasy na kanapkę. Nie było tego w ogóle. Ziemniaki, kasza, makaron, groch. Jajeczko panie, to trza było sprzedać. Masło tyż się zrobiło i trza było sprzedać. Nie wychodziło z rąk nic, motyka, dziabka, sierp. Potem zaczęli my kosą kosić żyta, później na kunie taka kosiarka i za nim trzeba było iść, odbierać i wiązać, a i za kosą trza było odbierać...
Ciężkie życie, ale trza było robić i z chęcią się robiło wszystko, było zadowolenie, a teraz pracy nie ma. Wszystko idzie za granicę. Tu we wsi, to tylko są takie dzieci, co do szkoły jeszcze chodzą, młodych ni ma, starzy tylko. Córka tera w Szwajcarii pracuje, opiekuje się taką babką jak ja.
Mąż spokojny był, nie bił się, nie kłócił, posłuchoł, co mu kazałam robić: idź w pole ‒ to poszedł, zrób to ‒ zrobił. Łoj, ludziom to pomogoł, bezinteresowny, nie chcioł nic, mówił tylko: „Uczynki dobre prowadzą do nieba”.
Mam życzenie takie, żeby żyć w pobożności. Proszę o szczęśliwą śmierć, no i modlę się za niego, bo on przecież nie miał czasu się modlić.
Katarzyna Dędek
***
Więcej recenzji i felietonów - w naszych działach Słuchamy i Piszemy.