- Wesela z etnograficznego punktu widzenia są opisane znakomicie. Minuta po minucie, każdy fałd w welonie panny młodej, co śpiewano, co odpowiadano – mówił Bieńkowski – Tymi biednymi muzykantami mało kto się zajmował. Dla mnie niezwykłą opowieścią była opowieść Mariana Bujaka, wielkiego skrzypka, który kiedyś mi opowiadał jak szedł na wesele. To wyglądało jak logistyka wojenna!
Proszę pana, jak ja wchodziłem do chaty, to musiałem wymiarkować tak: siadało się po prawej stronie przy ścianie. Chciałem, żeby było blisko wejścia i nie za daleko do okna. Trzeba było tak kombinować, żeby nie być w zasięgu lampy naftowej…
- Dlaczego? Bo, gdy zaczynały się bijatyki, pierwsze ciosy szły na lampę naftową – tłumaczył etnograf. – A dlaczego blisko drzwi? Muzykanci wynajmowali chłopca, który zawiadamiał ich, że idą nowi goście weselni. Wtedy wybiegali przed dom i grali marsza! To był zarobek! Trzeba było być ostatnim chamem, żeby nie wrzucić kilku groszy za tzw. marszówkę. Nie za daleko od okna… przede wszystkim chodzi o wentylację. Teraz nie zdajemy sobie sprawy: wesela były w małych izbach, trzydziestometrowych, a ludzi było tyle, ile się zmieściło. Okno było podstawowym „elementem do oddychania”. A przy okazji, wiele razy zdarzało się, że muzykanci oknem uciekali!
Dawne wesela odbywały się w izbach. Było ciasno, a bójki wybuchały częściej niż dziś. Łatwo więc było o iskrę, która zapalała beczkę prochu. Jeśli biła się między sobą kawalerka sami muzykanci byli względnie bezpieczni, ale ze względu na ciasnotę zagrożone były bardzo drogie wówczas instrumenty. Zdarzało się jednak także, że jakiś podpity gość „szurał” do samych muzykantów! Wtedy też trzeba było szczególnie mieć się na baczności ze względu na instrument!
Przeczytaj także:
- Opowiadał mi kochany Stanisław Głaz z Lubelskiego, który grał na weselach na tubie, że już tak się wyćwiczył, że gdy miało być gorąco, kiedy groziło mordobicie, wydawał na tubie takie dźwięki, które powodowały, że lampa naftowa gasła. Wtedy nie dochodziło do bijatyki.
Nieprzerwana jednostajna muzyka weselna wprowadzała gości w trans. Jej tempo, napięcie w dusznej izbie, alkohol niejednokrotnie doprowadzały do bijatyk. O co się bito? Jeśli już o coś, to najczęściej o miano największego macho.
- Najczęściej były to popisy kawalerskie. Muzykanci nie mieli prawa grać muzyki, której „nie zadali” uczestnicy wesela. Podchodził chłopak, mówił: „zagraj rdzuchowiaka”, podchodził drugi, mówiąc: „nie! Tango zagraj!”. „Spróbuj tylko zagrać tango, to oberwiesz”, mówił pierwszy do muzykanta. Tę rozkoszną historię opowiadał mi chyba Tarnowski… i mówi do tych chłopaków o krok od bijatyki: „Chłopaki, musi być oberek, bo nie mamy butów do tanga”. Cała sala w śmiech. Ale żeby to było tylko dwóch… Czasem w bijatyki wkraczały całe grupy! Na przykład Rdzuchów przeciwko Przystałowicom. I całe wesele się kotłuje…
Przeczytaj także:
Kto mógł zaradzić bójkom? Może policja? Czemu nie! Była bowiem „policja wiejska”.
- To byli chłopaki, którzy nie byli zaproszeni na wesele. Ale stali przed oknem słuchali tej muzyki, bo to cudo było! I Patrzyli. Kto wszczynał bójkę, albo nie daj bóg podniósł rękę na muzykanta, później nie odważył się nawet wyjść do wychodka. Dostawał takie manto!
Taki, który chciał bić muzykantów, sam podpisywał na siebie wyrok – bez muzykanta nie było wesela, więc kiedy tylko jegomość taki wyszedł z chałupy, dostawał solidne manto od innych gości.
Słuchaliśmy nagrań z archiwum Muzyki Odnalezionej (m.in. Kapeli braci Fogtów, opowieści jana Morawskiego), ale także dźwięków wesela nagranych w latach 70. we wsi Rdzuchów przez Jerzego Podkowiaka, nagrania od Henryka Welcza (orkiestra Harbuza z Tomaszowa)
***
Tytuł audycji: Źródła
Prowadził: Andrzej Bieńkowski
Data emisji: 3.01.2022
Godzina emisji: 15.15