W każdą niedzielę słuchamy – razem z Państwem – najważniejszych płyt. Z namaszczeniem i pietyzmem, od początku do końca, strona A, strona B. A dopiero potem bonusy, konteksty, porównania, komentarze zaproszonych gości. Klasyka, jazz, rock, awangarda, elektronika.
Tym razem były to:
- Miles Davis – "Miles in Tokyo" 1969 Columbia
- Miles Davis – "Miles in the Sky" 1968 Columbia
176:04 2021_09_26 21_59_31_PR2_Wieczor_plytowy.mp3 Miles Davis podwójnie (Wieczór płytowy/Dwójka)
Komentarze słuchaczy:
Podobnie jak nazwisko Oistrakh czy Stern w wiolinistyce albo Rubinstein lub Horowitz w pianistyce klasycznej XX w., tak Miles Davis jest ikoną gry na trąbce. Czy można jednak powiedzieć, że był tylko wirtuozem? Żył jazzem, żył muzyką nie pozwalając sobie dla tej miłości opuścić Stanów Zjednoczonych, w których na co dzień borykał się z rasizmem i nierównym traktowaniem. Grał na trąbce, ale przede wszystkim był legendą wśród muzyków i słuchaczy, legendą, która co dekadę zmieniała oblicze jazzu: od be-bopu, przez cool jazz, hard-bop,free, fusion aż po hip-hop. Często jednak to, co tworzył, wykraczało poza gatunki, będąc po prostu wyrazem kreatywnej, poszukującej, twórczej osobowości. Osobowości podobno niełatwej, ale z punktu widzenia czasu zostaje przecież muzyka, która dla nas wszystkich jest źródłem zachwytu, pobudzenia najgłębszych emocji, wyobraźni, lustrem do przejrzenia się nas samych.
Ari
Miałem za to okazję, choć zupełnie przypadkowo, zobaczyć Milesa Davisa późna jesienią 1987r w Hali Miejskiej Stadthalle we Freiburgu w ówczesnych Niemczech Zachodnich. Zrządzeniem losu udało mi się zdobyć zaproszenie, bowiem zapłacenie za bilet 45 marek absolutnie przekroczyłoby moją odwagę w wydawaniu pieniędzy – w tamtych latach. Koncert zapamiętałem tak. Na scenie mnóstwo instrumentów klawiszowych, muzycy grali bardzo głośno i na pierwszy rzut ucha zupełnie nie jazzowo, było mnóstwo funku, wręcz rockowego grania. Zapamiętałem postać basisty, którego wszędzie było pełno, wyglądało, jakby zarządzał całym zespołem. Nazwiska nie zapamiętałem, ale na pewno jest to w tej chwili basista grający z Rolling Stonesami. Kolejna rzecz do współpraca Milesa Davisa i saksofonisty Garreta. Obaj grali tak, jakby chcieli przeniknąć się nawzajem, dotykali się barkami, czasem opierali się o siebie plecami. Przeważnie rozpoczynali razem, a po kilkunastu taktach Miles pozostawiał Garreta improwizującego, chował się gdzieś w głębi estrady, czasem tylko uderzając pojedynczy akord na klawiszach jakiegoś syntezatora. Potem Miles wychodził znowu do publiczności, zgarbiony, skupiony na trąbce. Jeszcze kilka chwil i znowu stwarzali jakby bliźniaczy duet z Garretem... Oglądałem ten rytuał zafascynowany, na dodatek scena była oświetlona specjalnie, punktowo – pierwszy raz w życiu widziałem takie oświetlenie i to było wspaniałe. Jeśli chodzi i muzykę, to grali głownie rzeczy z nowych czasów i mnóstwo kowerów przebojów, oczywiście Time After Time, Human Nature, Perfect Way z płyty Tutu i utwór bodajże Princea pt. "Movie Star". Dobrze sie tego słuchało. Zagrane na poziomie i nie nuta w nutę, z wyobraźnią. Do tego dwa bisy. NA koniec absolutnie rozbrajające swoja prostotą wyskrzeczane pożegnanie Milesa – "We gotta go now".
Franciszek
To, że Sam Rivers zagrał na tej tokijskiej płycie, bardzo uszlachetnia ten przekaz. Ów muzyk w latach 60. był szczególnie wysoko notowany, a jeśli pozostawał w cieniu największych gigantów, to po prostu robił swoje. W 1965 roku stworzył świetną debiutancką płytę "Fuchsia Swing Song" wraz z T. Williamsem i Ronem Carterem. Kolejna "Contours" z Freddie Hubbardem także była b. udana. Wczoraj minęło 98 lat od jego urodzin!
Kto mógłby by być następcą Milesa? Był nim moim zdaniem niewątpliwie Wallace Rooney, muzyk bardzo ekspresyjny i stylowy, bliski także temperamentem artystycznym do Davisa. Niestety niespodziewanie odszedł w ubiegłym roku, także trzeba szukać dalej.
A może kobieta? Bardzo lubię Jaimie Branch, która co prawda porusza się w trochę odmiennej estetyce, ale jest bardzo utalentowana i widzę przed nią wielką przyszłość!
Maria
Tak proszę mi grać! Mniejsza o rozbiór formalny, jestem po prostu w siódmym niebie! Czuję się Obywatelem Świata, gdy słyszę tę piękną i jakże uniwersalną muzykę. Mam przeświadczenie, że to był szczyt osiągnięć, myślę tu o latach sześćdziesiątych. Szczyt, którego jazz nigdy później nie osiągnął…
Marek
Miles dla mnie był g e n i u s z e m. Wielka intuicja w doborze muzyków, finezja i wyobraźnia w grze na trąbce, wielka otwartość na cudzą muzykę, na nowe mody, trendy. Do tego wielka charyzma, zaprawiona do tego - jak zwykle u g e n i u s z y – odrobiną arogancji i trudnego charakteru. W rezultacie Miles Davis mógł sobie pozwolić na wszystko w muzyce – w większości uchodziło mu to bezkarnie a wręcz w większości przypadków zdobywało uznanie krytyki i słuchaczy. Lata 80te: tam, gdzie inni koncertowali w garniturach, Davis przychodził w świecącym kosmicznym wdzianku, celebryckich okularach i "trwałą" prosto od fryzjera. Mersalisowie celebrują akademizm, a Davis testuje hiphopowe rytmy.
Ale póki co mamy rok 1968 i płytę z tęczową okładką, w sam raz do postawienia na półce z rockiem psychodelicznym. A na płycie rzeczy niesłychane – elektryczny bas, elektryczne piano, elektryczną gitarę. Rewolucja! Pierwszy utwór zaskakuje bardzo, bardzo uproszczonym rytmem, jakby ktoś Tony Williamsowi związał na plecach jedna rękę. Długi, transowy jam w którym jest i jazz i rock. Rewolucja! Utwór "Staff" to nie jest nagranie za jednym podejściem. To jest kilka podejść, które producent posklejał w jedna całość, po raz pierwszy w dyskografii Davisa, zatem kolejna Rewolucja! Prawdopodobnie zainspirowana zresztą pracą Georga Martina z Beatlesami albo praktykami Franka Zappy. Reszta płyty już mnie tak nie zaskakuje, Miles wraca do brzmień akustycznych, choć nadal w uproszczonej rytmice. Niemniej pierwsza strona płyty to jeden z kamieni milowych w twórczości g e n i u s z a. Tu się pojawiają koncepcje, które Mistrz będzie rozwijał w następnych latach, Na pewno "Miles In The Sky" jest fundamentem, bez którego nie byłoby choćby "In the Silent Way" czy "Bitches Brew". Płyty koncertowej z Tokyo jeszcze nigdy nie słyszałem, ale znając ten skład, będą to na pewno wykonania rewelacyjne.
Tomek
Słucham dzisiaj Milesa z Tokyo po raz pierwszy. Nie spodziewałem się aż tak dobrego a jednocześnie znakomicie brzmiącego koncertu. Uwagę zwraca dyskretna sekcja rytmiczna niczym człowiek stąpający na palcach by nie zbudzić śpiącego a raczej nie wysunąć się na plan pierwszy, gdzie gra Davis i Sam Rivers. Tu jeszcze muzyka jest dość tradycyjna a mimo tego, że okres prawdziwych poszukiwań jest jeszcze dopiero przed Milesem to potrafi ona przykuć uwagę i zainteresować mimo że w moim przypadku większość moich ulubionych płyt M.D. to w większości dzieła nieco póżniejsze. Dobrze natomiast znam płytę "Miles in the sky". Ciekawy jest właśnie ten okres jego twórczości, gdy twórczość fusion nie byłą jeszcze dla niego stylistyką mocno ograną, czas, gdy on sam stawał się jednym z jej twórców. Skończyły się czasy swingowania, a rozpoczęło granie mniej przewidywalne i wielowątkowe. Nie stawiam jej aż tak wysoko jak "Bitches brew", ale uważam za płytę bardzo ważną i ambitną i lubię do niej wracać. Jeśli chodzi o współczesnych wykonawców to mam duży kredyt zaufania do Kamasi Washingtona a także Matta Halsalla, którzy są moimi ulubionymi muzykami z tych nieco młodszych.
Jacek
Wielu z nas być może czeka na następcę wielkiego Milesa... Moim zdaniem – nie doczeka. W moim głębokim przekonaniu wiek XX był wiekiem jazzu w muzyce, mimo, że właśnie w nim powstały nowe (inne) gatunki, jak rock, a i tak zwana muzyka klasyczna nie próżnowała. To jednak był wiek jazzu. I co się stało? Przebył w nim (powiem może zbyt szumnie) jak na historię naszej cywilizacji błyskawiczny rozwój od, powiedzmy, orkiestr marszowych i małych zespołów grających w spelunkach poprzez style gorące i zimne, wielkie orkiestry taneczne, dogłębną penetrację systemu dur-moll, a następnie jego zaprzeczenie i free, asymilację muzyki świata, potem (a właściwie z tą ostatnią równolegle) jeszcze elektronikę, aż doszedł do ściany, gdzie już zderzamy się z uproszczeniami w rodzaju flirtów z hip-hopem (idee fix Michała Urbaniaka), ambientem i tak dalej... Chcę powiedzieć, że czasy przełomów mamy już za nami - chciałoby się powiedzieć, że wszystko już było! Nie czekajmy na próżno - nowy Mesjasz już się nie pojawi. Wydaje mi się, że gatunek doczekał się czegoś w rodzaju stabilizacji. Czy to dobrze czy źle - nie wiem, tak już chyba zostanie i trzeba się z tym pogodzić. Na szczęście mimo to wciąż pojawiają się tłumy młodych, którzy chcą jazz grać, i tu liczy się po prostu osobowość i to, czy kto ma coś do zaproponowanie - w sensie twórczym... Mnie to wystarczy, ja zostaję przy jazzie... Czego i Państwu życzę.
Bogdan
Miles Davis – jego trąbka to czystość brzmienia, oczywistość przekazu, niewymuszone prowadzenie. Trąbka Davisa snuje opowieść będącą wyznaniem jazzu, iluminacją dla profanów i niedowiarków, że istnieje religia, która jest muzyką, modlitwą dźwięków, wskazującą jasną i prostą drogę do zrozumienia i akceptacji świata prostych intencji, uczuciowości i uczciwość narracji. Muzyka Davisa zwycięża uprzedzenia, niesprawiedliwość, pokazuje, że jesteśmy braćmi bez względu na kolor skóry, miejsce, w którym przyszliśmy na świat. Banał, ale uświadamiający nam, że wszyscy jesteśmy dziećmi tej samej matki, na której łonie się urodziliśmy – matki Ziemi.
Urszula
***
Tytuł audycji: Wieczór płytowy
Prowadzili: Tomasz Szachowski i Przemysław Psikuta
Data emisji: 26.09.2021
Godzina emisji: 22.00