Andrzej Franaszek, autor książki "Miłosz – biografia", twierdzi, że nasz noblista nie wyobrażał sobie tego, by być poetą poza Polską.
- Pisał o tym w jednym ze swoich artykułów, które powstały na emigracji. On wyjechał z kraju w momencie, gdy uzmysłowił sobie, że jako w PRL poeta musiałby kłamać lub zamilknąć. Nie mógłby tego zaakceptować – tłumaczył gość radiowej Jedynki.
W "Sygnałach Dnia" podkreślał, że dostrzegał on w Polsce Ludowej "olbrzymie porcje kłamstwa, przemocy, strachu i podłości".
Andrzej Franaszek przypomniał, że dla Miłosza ciężkim doznaniem było odebranie paszportu i widok stalinowskiej Warszawy z roku 1950, z aparatami podsłuchowymi w ścianach, z terrorem, ze strachem widzianym w ludzkich oczach.
- On stawał na głowie, będąc na granicy chorobowej depresji, żeby odzyskać paszport – dodał.
Dzięki wstawiennictwu Natalii Modzelewskiej, żony MSZ Zygmunta Modzelewskiego, udało mu się go odzyskać. Dzięki temu pojechał do Paryża. Uniemożliwiono mu jednak wyjazd do USA, w którym znajdowała się jego rodząca w tym czasie żona. Czesław Miłosz połączył się ze swoją rodziną dopiero w 1953 roku.
Po dwóch tygodniach Czesław Miłosz pojechał do Maisons-Laffitte do Jerzego Giedroycia. Komuniści uznali to za dezercję.
Tekst wydany w 1951 roku zatytułowany "Nie" - wywołał falę ataków na "Kulturę" Giedroycia. Czesław Miłosz po latach przyznał, że zasłużył częściowo na tę krytykę, gdyż był to artykuł "bardzo nierozsądny". Poeta chciał bowiem utrzymać postawę człowieka lewicy, chociaż nie komunisty.
- Mało kto rozumiał taką postawę. Z chwilą, w której znalazłem się na Zachodzie, powinienem był jasno określić swoje antykomunistyczne stanowisko, współpracować z Radiem Wolna Europa, czego nie zrobiłem. Jednym słowem, byłem niedostatecznie jasno zarysowaną postacią – wspominał poeta w "Sygnałach Dnia".
Po latach podkreślał, że na emigracji grono czytelników jego poezji było bardzo wąskie.
- Nie było publiczności, która by była wrażliwa na to, co pisałem – dodał Miłosz.
(pp)