W polskiej literaturze po 1989 roku brakuje porządnych polemik literackich, a zatem może cieszyć „wrzenie”, jakie powstało wokół najnowszej książki Jarosława Marka Rymkiewicza „Kinderszenen”. Sęk w tym, że owo „wrzenie” nie za bardzo ma ambicję stać się polemiką istotną. Wydaje się, że tam, gdzie moglibyśmy nareszcie porozmawiać o ważnych problemach naszej – nie tylko literackiej – tożsamości, dyskurs na siłę spychany jest w „rozjeżdżone” koleiny sporu romantyków z realistami. Czy bowiem rzeczywiście ważkie są komentarze Jerzego Pilcha, narzucającego Rymkiewiczowi i jego „Kinderszenen” gębę miłośnika powstań, który „na siłę” polemizuje z Miłoszem, utrzymującym, że „warszawska bitwa zeszła na nic”? Jarosław Marek Rymkiewicz, co prawda, rzeczywiście broni w swojej najnowszej książce sensowności i estetycznego piękna „warszawskiej masakry’, ale za jednym zamachem mówi nam dużo więcej.
Przypomnijmy: „Kinderszenen” to autobiograficzna opowieść o wojennych losach jej autora (wówczas kilkuletniego chłopca), przeplatana rekonstrukcją słynnej eksplozji czołgu-pułapki, niewielkiej tankietki, którą Niemcy podrzucili Polakom pod barykadę, a która eksplodowała potem na ulicy Kilińskiego, zabijając na miejscu kilkaset osób i raniąc wiele kolejnych. Ta eksplozja to, nie można nie mieć takiego wrażenia, dla Rymkiewicza swoista pars pro toto Powstania; to właśnie w tym momencie najpełniej ujawniły się te same ciemne moce, które kazały Niemcom rozpętać II wojnę światową. Historia nie jest bowiem dla poety z Milanówka czymś racjonalnym i dającym się ogarnąć rozumowo, jest swoistym „pukaniem losu”: rządzą nami ciemne siły, a nasz „traf” dopada nas na zasadzie greckiej tragedii – nawet wówczas, kiedy chcemy go uniknąć. Kto rozpisuje partyturę ludzkich losów – nie wiadomo. To czystej wody nihilizm, jednak z pewnych wartości Rymkiewicz nie rezygnuje; nad tym, jak godzi swoją straszną metafizykę z dość wyrazistym stanowiskiem moralnym i estetycznym, zastanawiało się już wielu. Faktem pozostaje, że ją godzi, a Powstanie Warszawskie jest dla niego sensowne nie tylko jako wielki krzyk protestu, który absolutnemu „morderczemu” szaleństwu Niemców przeciwstawia absolutne „wolnościowe” szaleństwo warszawiaków (o nieobliczalności Polaków Rymkiewicz pisał także niedawno w „Wieszaniu”). Powstanie jest dla niego również piękną masakrą, estetycznym performancem, którego walor teatralny podkreśliła rozciągnięta przez Niemców w poprzek Krakowskiego Przedmieścia kurtyna. Przede wszystkim jednak Powstanie jest dla Rymkiewicza kluczem do zrozumienia najnowszych polskich dziejów, czymś, co duchowo wyniknęło z naszej przeszłości i ufundowało naszą przyszłość. „To właśnie ono ze wszystkimi swoimi legendami zadecyduje o przyszłości Polaków” – pisze poeta w „Kinderszenen” (s. 159).
„Myślę tak, jak chce wojna”
O podjęciu tematu Powstania przez Rymkiewicza, jak sam tłumaczył, zdecydowało jego życie. Poeta wypowiada się w imieniu pokolenia wojennego. „Niemiecka wojna zrobiła mnie tym, kim teraz jestem – mówił w wywiadzie dla „Rzeczpospolitej”. – Byłem chłopcem ze środka Warszawy, z rogu Marszałkowskiej i Koszykowej i to, co wtedy widziałem, ukształtowało całe moje życie. (...) Wreszcie przyszła taka chwila, kiedy zrozumiałem, że to jest fundament mojej osobowości, że mam to za plecami i o to się opieram – że myślę tak, jak chciała i nadal chce wojna”.
Myślenie „jak chciała wojna” nie jest dzisiaj zbyt częste. A paradoksalnie dopiero pokolenie obecnych dwudziestolatków doczekało tej wolności, za którą umierali dwudziestokilkuletni w 1944 roku Trzebiński, Baczyński czy Gajcy. Także współczesna polityka, wbrew temu, co się nam wmawia, wciąż nie może otrząsnąć się po ostatniej wojnie. Wystarczy przypomnieć działalność Powiernictwa Pruskiego czy na nowo pisaną przez Niemców historię, w której nasi zachodni sąsiedzi znajdują się nagle... wśród ofiar II wojny światowej. Rymkiewicz ma to w pamięci, kiedy wytyka Niemcom współczesne hegemonistyczne zapędy w Unii Europejskiej (vide rozdział „Polska w Europie – nie siłą, to po dobroci”). Jak poeta mówił w wywiadzie dla „Rz”, „pod gładką i miłą powierzchnią tak zwanych stosunków bilateralnych kryją się rzeczy groźne, takie, które, jeśli w porę nie zostaną dostrzeżone, mogą nas bardzo nieprzyjemnie zaskoczyć. Już ta Steinbach nas zaskoczyła – coś takiego jeszcze niedawno wydawało się kompletnie niemożliwe”.
Rymkiewicz – tak jak Powstańcy – jest przekonany, że Polska i jej wolność są sprawami, za które warto umierać. Także dzisiaj. Jak pisarz sam wyjaśniał w „Rzeczpospolitej”: „Pamięta pan to hasło z roku 1939? ‘Nie oddamy ani guzika’. Po wojnie komuniści z wielką przyjemnością szydzili z Polaków i ośmieszali to hasło jako pyszałkowate oraz nonsensowne. (...) Ale to wcale nie było hasło nonsensowne. Przeciwnie – to było hasło ludzi odważnych. (...) Skończyło się, jak się skończyło, przegraliśmy tamtą wojnę, ale to przecież nie znaczy, że powinniśmy się wyrzec tego hasła. Ja proponuję tak. Może byśmy do niego wrócili i jeszcze raz, za marszałkiem Rydzem-Śmigłym, powtórzyli – Polska to jest coś, czego się nie oddaje, i nie myślcie, że coś wam z niej oddamy. Nie oddamy ani guzika”. Piękne, odważne słowa. Jakże wyraziste w epoce, kiedy słowa „Polska”, „naród”, „odwaga” stały się po prostu niemodne.
Polacy nie odrobili lekcji sensu swojej masakry
Literacko „Kinderszenen” nie odbiega od tego, do czego pisarz z Milanówka przyzwyczaił nas od wielu lat. Jego najnowszą książkę można czytać jako epilog do „Wieszania”. Punkt, w którym rodzi się naród, powinny zlać strumienie krwi – przekonuje nas. O ile jednak „Wieszanie” poruszało problem swoistego niedosytu owej krwi na początku III RP, to obecnie Rymkiewicz znalazł miejsce w polskiej historii, do którego współczesny Polak swobodnie może się odwołać. Mowa o Powstaniu Warszawskim i dwóch miesiącach, podczas których Polacy bardzo wyraźnie opowiedzieli się po stronie wartości, jakie są dla nich najważniejsze. I, nieco przewrotnie, aby je opisać, Rymkiewicz oddaje głos Iwanowi Waszence, który w Warszawie w 1944 roku pojawił się jako żołnierz RONA: „Jak zauważyłem – pisze Waszenko w swoim „Dzienniku” – Polacy są najbardziej ceniącym wolność narodem, który kocha tylko swoją władzę i własne narodowe państwo. Lud, który kocha i szanuje swój naród, w pełnym znaczeniu tego słowa jest narodem” (s. 165). Jak komentuje dalej słowa mordercy Polaków Rymkiewicz, „Z takiej oceny Polaków autor ‘Dziennika’ wyciągał wniosek (bardzo rozsądny), że zabijanie ich (Polaków) jest bezowocne, bowiem z takimi, którzy kochają wolność, w żaden sposób nie da się wygrać” (tamże). Z drugiej strony – nie wiedzielibyśmy, do czego naprawdę jesteśmy zdolni, gdyby nie Waszenko i jemu podobni oprawcy, którzy mieli za zadanie zdusić polski krzyk protestu i go nie zdusili; co więcej, dostrzegli bezowocność takich działań. I to chyba najzwięźlej podsumowuje, co Rymkiewicz ma nam do powiedzenia.
Spojrzeć spod asfaltu
Uśmiech powodować mogą praktyczne skutki współczesnej hermeneutyki, bo oto na podstawie książki dosyć jasnej w swojej wymowie Marek Beylin z „Gazety Wyborczej” głosi na przykład, że „Kinderszenen” nie jest książką istotną, unieważnia bowiem doświadczenie Powstania Warszawskiego, wmawiając nam, że Unia Europejska to twór pohitlerowski, a losy polskie przedstawia jako niekończącą się masakrę. Prof. Andrzej Mencwel z kolei czyta „Kinderszenen” jako opowieść o polskiej współodpowiedzialności za masakrę, która ujawniła się najpełniej w fakcie, że Polacy nie sprawdzili czołgu przed tragiczną w skutkach triumfalną defiladą. Jerzy Pilch, jak pisałam wcześniej, dostrzega w „Kinderszenen” jedynie wątek sporu z Miłoszem, który wykłada nam zresztą dosyć niejasno, a Cezary Michalski w niemałej kampanii prasowej stara się nas przekonać, że Rymkiewicz jest w gruncie rzeczy pisarzem niebezpiecznym, bo każe rozpamiętywać i nie wybaczać, co, zdaje się, nie jest zbyt mile widziane na europejskim salonie. Posługując się słowami Jana Klaty (w wywiadzie dla „Dziennika”), Michalski mówi nam, że zamiast prozy Rymkiewicza potrzeba nam tego, by nasze „wnuki mogły wystawić pomnik budowniczemu metra, a nie dziecku w za dużym hełmie, które zginęło, walcząc w podziemiach tej jedynej warszawskiej linii metra” i że lepiej myśleć o ciepłej wodzie w kranie niż o intensywności narodowych doznań i warszawskim „wyciu spod asfaltu”.
Być może rzeczywiście zbyt mało mieliśmy w polskiej historii czasu na myślenie o kolejnej linii metra, ale warto przeczytać, jak historię widać właśnie spod asfaltu, z punktu widzenia tych, którzy dali się w 1944 roku wysadzać, mordować i wypalać. Poeta z Milanówka ma współczesnemu Polakowi do powiedzenia niemało, mówi to w sposób zupełnie niespotykany, bo bardzo wyraziście, i nawet nie zgadzając się z jego nieco jakobinizującymi poglądami, warto posłuchać, co ma nam do przekazania.
Marta Kwaśnicka
Przeczytaj również:
„Wojna o sztukę, wojna o naród”
„Misterium odpłaty”