Pełne poświęcenie, zdaniem rozmówcy Kamila Jasieńskiego, to podstawa w dzisiejszych czasach. - Ludzie coraz mniej zarabiają, a bilety na koncert są coraz droższe. Nie może być tak, że artysta nie będzie się starać. Nic mnie tak nie irytuje jak zespół, który na koncercie robi wszystko na odczep się. To jest brak szacunku dla odbiorcy - twierdzi James Johnston.
Członkowie Biffy Clyro dla swoich fanów mają dużo szacunku, być może dlatego, że chwilę to trwało zanim świat usłyszał o ich muzyce. Zespół istnieje od połowy lat 90., ale głośno zrobiło się o nim dopiero sześć lat temu, za sprawą krążka "Puzzle", który dotarł na 1. miejsce listy najlepiej sprzedających się płyt w Wielkiej Brytanii. Wtedy to o Szkotów upomniały się takie tuzy rocka jak The Who, Rolling Stones czy Metallica i zaprosiły ich na trasę koncertową.
- Konfrontacja z legendami muzyki jest stresująca, a supportowanie Metalliki wiązało się z dodatkowymi nerwami - wspomina James Johnston. - Nie byliśmy pewni jak fani metalu przyjmą naszą muzykę, ale z drugiej strony to byłoby dziwne, gdybyśmy nagle zmieniali aranże, żeby przypodobać się wielbicielom Jamesa Hetfielda. Przez wiele lat graliśmy przed publicznością, spośród której tylko nieliczni nas lubili. Wychodzimy z założenia, że każdy ma prawo do własnego zdania.
Grupa słynie z bardzo żywiołowych koncertów, ale pozwala sobie też na występy akustyczne.
- Pokazuje to zespół z zupełnie innej strony. Nasze brzmienie przestaje być takie ciężkie - tłumaczy basista Biffy Clyro. - Lubimy rozbierać nasze utwory, bo intymność jest dla nas bardzo ważna. Ale nie jesteśmy w stanie powiedzieć co lubimy bardziej. Duże koncerty, jak i akustyczne sesje, sprawiają nam tyle samo radości.
Szkocki zespół gościł już w naszym kraju, a podczas ostatniej wizyty w warszawskiej Stodole promował materiał z najnowszej płyty "Opposites".
kul