Na polskim rynku znacząco wzrosły ceny ryb. Przykładowo, za karpia płacimy aż o 20 procent więcej niż rok wcześniej. – W przypadku karpia powodem jest wirus, który dotknął hodowle tej ryby i powoduje duże straty u producentów – mówi Magdalena Kozmana z Rzeczpospolitej. – Ale, to, że ogólnie ryby drożeją, to prawda. Wynika to z tego, że jest ich po prostu mniej. Nasi rybacy już np. wyczerpali tegoroczne limity połowu śledzia i w związku z tym za niego także musimy zapłacić więcej – ceny zbytu płatów śledziowych są już wyższe o jedną trzecią. Na półkach sklepowych nie widać aż takiej podwyżki, bo firmy trochę amortyzują ów wzrost cen, który z pewnym opóźnieniem dotyka konsumenta, ale i tak płacimy już ponad dziesięć procent więcej niż rok temu. Poza tym importujemy dużo ryb z za granicy, a przy obecnym drogim euro, nasze zakłady muszą za nie więcej zapłacić, co przekłada się na ich ceny w sklepach. Drożej płacimy za mintaja, za ryby wędzone. Ogólnie ceny ryb są o kilkanaście procent wyższe niż w zeszłym roku.
A skoro wyższe są ceny ryb – Polacy kupują ich jeszcze mniej niż zazwyczaj. Pomimo tego, że lekarze zalecają ich jedzenie, z uwagi na ich walory zdrowotne, konsumpcja ryb jest niska, bo wynosi około 12-13 kilogramów na mieszkańca, czyli połowę średniej unijnej. Polskie firmy sprzedały w tym roku mniej ryb niż w roku ubiegłym. – Jesteśmy przyzwyczajeni, że nie płacimy zbyt drogo za żywność. Więc jeżeli ceny za bardzo rosną, automatycznie ograniczamy spożycie – zauważa Kozmana. – Tak stało się właśnie w przypadku ryb i przetworów rybnych.
Pytanie zatem, co można zrobić, żeby cena ryb była niższa i aby Polacy jedli ich więcej? Może pomóc tutaj mogłaby nasza flota dalekomorska, kiedyś tak bardzo rozwinięta? Czy jednostki tej floty sprzedają ryby w Polsce, czy też tam gdzie łowią – koło Alaski, koło Ameryki Południowej? – Kłopot w tym, że nie mamy już dużych dalekomorskich statków rybnych – zauważa dziennikarka Rzeczpospolitej. – Nasze największe statki zostały zezłomowane, przy wsparciu dosyć dużych dopłat unijnych. Zarówno rybołówstwo bałtyckie jak i dalekomorskie jest bardzo ograniczone. Dużo ryb importujemy i to nie tylko z Morza Północnego czy dalszych okolic, ale głównie z Azji. Stamtąd przywozimy tilapię, pangę. I zdaje się, że to właśnie te ryby zdobywają co raz większą popularność.
Jakie zatem ryby importujemy najczęściej? – Na pierwszym miejscu jest łosoś, później śledź, mintaj, makrela, tuńczyki oraz pangi i tilapie – mówi Krzysztof Hryszko w Instytutu Ekonomiki Rolnictwa i Gospodarki Żywnościowej. – Warto jednak zwrócić uwagę na to, że wiele z tych ryb importujemy tylko po to, aby przerobić je w naszych przetwórniach, po czym sprzedać za granicę. I o ile np. łososi importujemy najwięcej, to z tego tylko 25 procent trafia na rynek krajowy. Pozostałe 75 procent jest reeksportowane.
A zatem Polska specjalizuje się w przetwórstwie ryb. Importujemy je, przetwarzamy po czym sprzedajemy z powrotem za granicę. Wykorzystujemy to, że siła robocza w Polsce jest dosyć, tania, ale także to, że po wejściu do Unii Europejskiej sektor rybołówstwa mógł liczyć na bardzo duże wsparcie z funduszy unijnych m.in. na inwestycje. I jak mówi Magdalena Kozmana - dzięki temu powstały bardzo nowoczesne zakłady. Mamy bardzo wielu inwestorów, z krajów skandynawskich, a nawet z Grenlandii, którzy produkują w Polsce przetwory rybne i sprzedają je za granicę. Ocenia się, że rocznie ten sektor zarabia około 6 miliardów złotych, ale połowa jest wysyłana właśnie na eksport.
A jakich ryb Polacy jedzą najwięcej? – Pod tym względem nie należymy do ekstrawaganckich narodów – przyznaje Krzysztof Hryszko. – Od lat dominują te same gatunki – głównie śledzie, mintaje no i jedyna nowość – panga, której spożycie bardzo dynamicznie wzrastało od roku 2006, ale na skutek nie najlepszej sławy, jaką zaczęła się w pewnym momencie cieszyć jej spożycie spadło o około pięćdziesiąt procent w ciągu dwóch ostatnich lat. Po części pangę zaczyna zastępować tilapia – kolejny gatunek hodowany w śródlądowych wodach azjatyckich, ryba słodkowodna. Ale wzrost popytu na nia jest umiarkowany. Nie jesteśmy także wielkimi miłośnikami owoców morza. Statystyczny Polak rocznie konsumuje około 200 - 250 gram tych skorupiaków i mięczaków.
– Owoce morza są dosyć drogie – zauważa Magdalena Kozmana. – To są produkty głęboko mrożone, importowane. Nic dziwnego, że statystyczny Polak nie chce jeść czegoś, do czego nie jest przyzwyczajony, za co musi jeszcze słono zapłacić. Mniej musi zapłacić za pangę, ale w Azji, skąd importujemy tę rybę także rośnie popyt na ryby, więc ceny importu wzrosły. Ryb na świecie jest po prostu co raz mniej i połowy nie są w stanie zaspokoić globalnego popytu. I jak mówią ekolodzy, co raz trudniej będzie o tanią, zdrową i smaczną rybę.
Rozmawiał Robert Lidke.