Obydwie charakterystyczne miejscówki (teatr i... Basen, dosłownie) zostały pomysłowo ozdobione. Wizualizacje na scenie wykonane były z klasą, a występ każdego artysty łączył się ze zmianą kolorystyki i motywu głównego. Palladium w przeciwieństwie do poprzedniej edycji przestało być miejscem przedimprezowego chilloutu – tym razem odbyła się tam znacznie "żywsza" koncertowa część imprezy, co sprawiło, że znacznie wcześniej można było obcować z festiwalowymi doświadczeniami. Pierwsza na scenie zameldowała się debiutująca w naszym kraju Adi Ulmansky, która serwowała taneczne, beatowe brzmienie wprost ze swojego laptopa i kontrolerów. Był to mocny, z mojej perspektywy nadspodziewanie dobry początek EB – Adi zalicza się do tej kategorii artystów, których muzyka zyskuje w warunkach koncertowych. „Ujmująca osobowość” to dwa słowa, które idealnie oddają to, jak zaprezentowała się na scenie. Kontrola dźwięków, do tego śpiew i świetny kontakt z publiką - po prostu one girl army i personifikacja słownikowej definicji wyrazu "charyzma".
Chwilę przed 22 na scenie zameldowali się norwescy muzycy z Highasakite i była to prawdziwa uczta dla fanów szeroko rozumianego skandynawskiego indie-brzmienia, chociaż nie tylko muzycznie występ ten różnił się diametralnie od tego, co oglądaliśmy przy okazji występu Adi Ulmansky. Oszczędne oświetlenie sceny pomagało wydostać się muzyce na pierwszy plan, dzięki czemu klimatyczny głos Ingrid Helene Håvik i bogate aranżacje jej partnerów zyskały bardziej sprzyjające dla siebie warunki. Jestem daleki od określenia tego występu pechowym, ale można było odnieść wrażenie, że krótka przerwa spowodowana problemami technicznymi wybiła z rytmu zarówno zespół, jak i powoli oswajającą się z różnorodnością publikę, której zdecydowana większość myślami była już w momencie, w którym na scenę wjedzie danie główne koncertowego etapu EBF. Highasakite sporą część zimnego, a jednocześnie emocjonalnego materiału wzięli prosto z zeszłorocznego albumu zatytułowanego „Silent treatment”, który zawędrował na pierwsze miejsce listy sprzedaży w Norwegii.
Dopiero przed 23 można było uświadomić sobie, jak wielu ludzi zjawiło się tego wieczoru w Palladium – poza salą, na której odbywały się koncerty ludzi można było policzyć na palcach. Metronomy zagrało pierwszy w tym roku koncert i co tu dużo pisać? Było to show, które spełniło (prawie) wszystkie wymagania publiczności – ten brak bisu zasmucił wielu fanów, którzy dobre kilka minut po zejściu zespołu ze sceny czekali na ich powrót. Sam koncert? Świetnie zaplanowany, ciągle coś się działo, zmiany ustawienia jak w dobrze przygotowanej taktycznie drużynie. Można powiedzieć, że zespołowi udało się wygenerować energię, która porwała całe Palladium już przy otwierających widowisko dźwiękach „Holiday”. Syntezatorowe brzmienia znanych z naszej anteny „Love Letters” czy „I’m Aquarius” to nie jedyne „highlighty” tego występu – można zaryzykować stwierdzenie, że najchętniej wspominanym przez fanów momentem Electronic Beats będzie cały koncert Metronomy. Brak słabych punktów.
Warto wspomnieć o duecie Wah Wah, który grał sety pomiędzy koncertami w Palladium, podczas gdy Diffriend wspomagał artystów w Basenie – wszyscy wywiązali się ze swoich zadań fantastycznie, szczególnie ten drugi dobrze rozgrzał publikę w Basenie.
Po szybkim transporcie do Basenu okazało się, że Oxford Drama już rozpoczęli, gdyby Metronomy bisowało, poślizg byłby znacznie większy. Tak czy inaczej udało się usłyszeć na żywo „Tapes”, które od jakiegoś czasu obecne jest na czwórkowej playliście :) Skromny, ale interesujący i dobrze zagrany dwuosobowy live. Warto sięgnąć po ich muzykę, jeżeli przedawkowaliście xxanaxx ;) To fajna sprawa, że OD dostali szansę zaprezentowania się przed publicznością zgromadzoną na wydarzeniu tej rangi na tak wczesnym etapie kariery.
Po przebojowym warm-upie od Diffrienda z lekkim opóźnieniem na scenie zameldował się Gilles Peterson, człowiek – instytucja. Cały set, chociaż trwał niewiele ponad godzinę, przypominał megamix, w którym otrzymaliśmy esencję przeogromnych muzycznych zainteresowań tej legendarnej postaci. Zaczęło się od jakichś etnicznych wykopalisk z Ameryki Południowej, później przyszedł czas na mocne, agresywne basowe brzmienie, gdzieniegdzie trafił się jakiś popowy motyw, chwila jazzu i współczesne garage’owo-house’owe bangery. Klimat budował też towarzyszący Gillesowi MC Earl Zinger znany m.in. ze współpracy z legendarnym duetem Kruder & Dorfmaister. Wyświetlane na wizualach hasło „searching for the perfect beat” (obok podobizn J.Dilli i Erykah Badu) idealnie oddaje charakter tego seta. Wspaniała podróż plus publika, która oddała się całkowicie w ręce dj-a. Można było odnieść wrażenie, że nagłośnienie w czasie setu GP ulegało powolnej destrukcji i jak zwykle w takich sytuacjach człowiek kieruje swoją irytację na organizatorów i akustyków, podczas gdy z opublikowanego w poniedziałek oświadczenia Basenu dowiadujemy się, że winny sytuacji jest sam Gilles. Festiwalowy antybohater? ;)
Zakończenie seta Petersona to już delikatny house czyli przygotowanie wszystkich zgromadzonych na to, co działo się do końca tej nocy w Basenie – set Motor City Drum Ensamble. Danilo serwował winylową mieszankę pozytywnych, opartych na wyrazistym groove disco-funky-house’owych numerów. Nie było mi dane usłyszeć całego seta, ale z relacji świadków wywnioskować można, że trudno było mu zakończyć granie.
Jak można określić tę odsłonę Electronic Beats Festival? Pod wieloma względami była to impreza intensywna (różnorodny line-up, dwie miejscówki). Publika? Prawdziwe mistrzostwo - dawno nie widziałem, żeby ludzie bawili się tak dobrze przy dźwiękach z kompletnie różnych bajek. To była piękna noc.
(PT)