Od niepamiętnych czasów wierni odwiedzający Ziemię Świętą pragną ze swojej podróży zabrać do domu jakąś pamiątkę. Przemysł dewocyjno-turystyczny stworzył popyt nawet na wodę z Jordanu czy powietrze z Izraela (w puszkach). Bogatsi jednak chcą mieć bardziej wymyślne pamiątki, najlepiej prawdziwy zabytek. Popyt jak wiadomo rodzi podaż, wiec należało znaleźć zabytki dla klientów.
Produkcja imitacji zabytkowych przedmiotów jest powszechnym zjawiskiem w przemyśle turystyczno-pamiątkarskim. W Egipcie na bazarach i w sklepach z pamiątkami można kupić świeżo wyprodukowane „zabytkowe” papirusy z tekstem hieroglificznym. W Hiszpanii nie trudno znaleźć „prawdziwe średniowieczne” kafle mauretańskie, a we Włoszech - wazy lub rzeźby. Izrael jest pod tym względem szczególny, ponieważ turyści chcą mieć zabytek, którego wartość polega na kontakcie z religijną przeszłością miejsca świętego.
Na pozór niewinna działalność przemysłu pamiątkarskiego w Izraelu ma jednak swą drugą, poważną i bardzo złowrogą twarz. Jest nią proceder fałszowania zabytków. Tym razem klientami fałszerzy nie są turyści odwiedzający kioski z souvenirami, lecz muzea i bogaci kolekcjonerzy. Prasa w ciągu kilku ostatnich lat elektryzowała opinię publiczną doniesieniami o spektakularnych i rzekomo rewelacyjnych znaleziskach archeologicznych z Izraela. Największe poruszenie wywołało pojawienie się informacji o tzw. steli Joasza i ossuarium Jakuba.
Inskrypcja ze Świątyni Salomona
Stela, czyli kamienna płyta z wyrytym na niej napisem, pojawiła się w Jerozolimie dzięki anonimowemu znalazcy i rzekomo pochodzić miała z nielegalnych wykopalisk prowadzonych w Jerozolimie. Tajemnicze okoliczności towarzyszące pojawieniu się tego obiektu wzbudziły zrozumiałą wstrzemięźliwość badaczy. Gdy prasa głosiła pojawienie się zabytku, potwierdzającego rzekomo wydarzenia biblijne mające miejsce w IX wieku p.n.e., Muzeum Ziemi Izraela nie wyraziło zainteresowania obiektem. Część badaczy – archeologów, historyków, epigrafików czy rzesze biblistów – głosiła rewelacyjne znaczenie zabytku. Niepokojące wydawało się jednak to, że stela była analizowana pierwotnie przez pracowników instytutu geologii, a nie epigrafików i archeologów. Badający obiekt geolodzy (Shimon Ilani, Amnon Rosenfeld i Michael Dvorachek z Geological Survey of Israel w Jerozolimie) orzekli jego autentyczność, opierając swoje twierdzenia między innymi na znalezisku drobin złota na powierzchni kamienia. Uznali mianowicie, że drobinki złota znalazły się na kamieniu podczas pożaru Świątyni Jerozolimskiej, zniszczonej przez Babilończyków. Hipoteza okazał się bardzo efektowna i podziałała na wyobraźnię wielu ludzi. Specjaliści od starożytnych zabytków piśmiennictwa hebrajskiego, analizując kształt liter oraz język napisu, dość szybko orzekli jednak, że mamy do czynienia z fałszerstwem.
Niemal grób Jezusa...
W 2002 roku, na łamach Biblical Archaeology Review, wpływowego czasopisma zajmującego się popularyzacją archeologii obszarów związanych z Biblią, francuski epigrafik, André Lemaire, opublikował informację o odnalezieniu w prywatnej kolekcji ossuarium, noszącego inskrypcję dotyczącą Jakuba, postaci znanej z Nowego Testamentu. Ossuarium, czyli kamienna skrzynka przeznaczona do przechowywania w niej kości zmarłego, było typowe dla I wieku n.e. Zabytków takich, pochodzących z Jerozolimy i okolic, archeolodzy znają setki. To jednak stało się sensacją z uwagi na napis, który brzmi: Jakub, syn Józefa, brat Jezusa. Lemaire oraz wydawca BAR Hershel Shanks podkreślali, że inskrypcja ta wskazuje, że w ossuarium tym złożone mogły być kości Jakuba Sprawiedliwego, członka rodziny Jezusa i założyciela kościoła w Jerozolimie.
Zabytek ten poruszył nie tylko specjalistów, ale i szerokie kręgi wiernych chrześcijan, gdyż był naturalnym kandydatem na naukowo udokumentowane relikwie. Okazało się jednak, że entuzjazm okazał się przedwczesny. Dokładne analizy zabytku, a zwłaszcza samego napisu pozwoliły na poruszające orzeczenie: ossuarium jest autentyczne i pochodzi z I wieku n.e.; część napisu, brzmiąca Jakub, syn Józefa, również jest autentyczna, jedynie kluczowa, końcowa część inskrypcji, brat Jezusa, nie tylko wykonana została inną ręką, ale też dużo później.
Poszukiwacze falsyfikatów
Afera wokół ossuarium Jakuba i steli Joasza spowodowała gorące dyskusję wśród badaczy i wewnątrz izraelskich instytucji odpowiedzialnych za kontrolę nad zabytkami i wykopaliskami. Powołano komisję, której zadaniem było ustalenie autentyczności tych, ale, jak się szybko okazało, również innych zabytków. Werdykt tej komisji zaważył na ocenie nie tylko samych zabytków, ale i osób związanych z ich „promocją”. Komisja, działająca pod auspicjami Izraelskiego Departamentu do spraw Starożytności (Israel Antiquity Authority), wykonała szereg analiz, a wyniki jej prac wskazały na sfałszowanie obu napisów. Stelę Joasza i inskrypcję Jakuba uznano za współczesne fałszerstwa, wykonane przy użyciu wyrafinowanej techniki. Aby zmylić badaczy, napisy pokryte były sztuczną patyną, której chemiczny skład był bardzo zbliżonej do tej samoczynnie powstającej na kamieniu w ciągu stuleci.
Wyniki prac komisji ogłoszono latem 2003 roku. Świat naukowy odetchnął z ulgą. Zaniepokojeni powinni byli być jednak ludzie związani z wprowadzeniem w obieg fałszywych zabytków. Byli wśród nich André Lemaire i Hershel Shanks, lecz w obu wypadkach można uznać, że działali w dobrej wierze. Krytyki nie szczędzono jednak pod ich adresem za nieprofesjonalny i gołosłowny entuzjazm. W zgoła innym położeniu znalazł się Oded Golan, izraelski kolekcjoner, właściciel zabytków. Jako właściciel przedmiotów, został postawiony w stan oskarżenia pod zarzutem fałszowania zabytków i dzieł sztuki. Na ławie oskarżonych zasiedli również Robert Deutsch, Shlomo Cohen, Rafael Brown i Faiz al-Amaleh. Proces określany jest w kręgach badaczy, zajmujących się starożytnościami biblijnymi, mianem procesu stulecia. Ruszył w 2005 roku. Choć z racji ogromnej liczby świadków toczy się powoli, powinien zakończyć się w 2007 roku.
Zapewne nikt w 2003 roku, podczas orzekania o nieautentyczności przedmiotów należących do Golana, nie spodziewał się, że te dwa głośne przedmioty to jedynie szczyt góry lodowej. Wszystko wskazuje na to, że proceder fałszowania i wytwarzania „nowych” zabytków trwał od dawna. Nie jeden kolekcjoner, i nie jedno muzeum musiało przebadać teraz swoje zbiory, zwłaszcza te, które trafiły w ich posiadanie od handlarzy starożytności.
Nie tylko dla zysku
Poza oczywistym kryminalnym aspektem afery fałszowanych zabytków z Ziemi Świętej, ma ona również swoje silne reperkusje w świecie nauki. Od dawna wiadomo, że przedmioty nie pochodzące z kontrolowanych, rejestrowanych i prowadzonych zgodnie ze sztuką naukową wykopalisk nie powinny w ogóle trafiać na biurka badaczy. Zasady te miały na celu ograniczenie tzw. „dzikich wykopalisk”, czyli innymi słowy szabrowania stanowisk archeologicznych. Nadal bardzo często zdarzają się jednak wypadki, że lokalna ludność lub profesjonalni szabrownicy uprzedzają badaczy, którzy zajęci są zbieraniem pieniędzy na wyprawę. Nielegalnie zdobyty zabytek trafia do handlarzy, a ci odsprzedają go kolekcjonerom lub prestiżowym instytucjom. Nigdy nie poznamy miejsca, skąd pochodził ów zabytek, a zniszczenia spowodowane niefachowymi poszukiwaniami nie dadzą się nigdy naprawić.
Kolekcjonerzy, wiedząc, że handlarze zdobywają autentyczne zabytki z nielegalnych źródeł, nie zorientowali się, że w ofercie antykwariuszy są również falsyfikaty. Wiadomo obecnie, że poza głośnymi obiektami, które trafiły na pierwsze strony gazet, podważono autentyczność kilkudziesięciu innych. Międzynarodowa awantura o charakterze kryminalnym przyniosła zaskakujący efekt. Można by się bowiem spodziewać, że potępiony zostanie cały proceder handlu zabytkami o nieznanym pochodzeniu. Wydawałoby się to logiczne, zwłaszcza biorąc pod uwagę, że na ogromną skalę handluje się obecnie babilońskimi i asyryjskimi zabytkami, wykopywanymi nielegalnie w Iraku. Tymczasem wśród historyków i archeologów rozgorzała dyskusja na temat zniesienia embarga na uznawanie za pełnoprawne źródło historyczne obiektów sprzedawanych na rynku antykwarycznym, a pochodzących z nieznanych źródeł.
Oczywiście nie chodzi tu o obronę fałszerzy. Wiele znanych i ważnych zabytków, jak choćby większość rękopisów z Qumran, nie została odkryta przez archeologów. Nie można sobie jednak dziś wyobrazić biblistyki bez tych tekstów. Logika jest taka: skoro nie można tego uniknąć i skoro jest to źródło nowych i cennych zabytków, to zamiast tego zabraniać lepiej to ucywilizować. Trzeba się pogodzić się tym, że nocami wieśniacy, wyposażeni w detektory metali, będą szperać po ruinach starożytnych miast, by je plądrować.
Fałszowanie zabytków z Ziemi Świętej, poza oczywistym walorem komercyjnym, ma zaś również aspekt ideologiczny. Fałszowane zabytki, jak stela Joasza, ossuarium Jakuba, pieczęci z imiona osób wspominanych w Biblii czy rzekome elementy wyposażenia Świątyni jerozolimskiej za każdym razem wykorzystują tradycję biblijną. Oczywiste jest, że cena przedmiotu, dla którego da się wykazać związek z przeszłością, znaną nabywcom z Biblii, zyskuje dodatkowe zera.
Wydaje się jednak, że izraelskie władze, w których kompetencjach leży dozór nad zabytkami oraz tamtejszy wymiar sprawiedliwości są zdeterminowane by zwalczyć nielegalne procedery narosło wokół „zapotrzebowania” na biblijne starożytności. Proces fałszerzy dzieł sztuki idzie w parze z intensyfikacją kontroli i karaniem „nielegalnych archeologów”. Liberalni naukowcy na bogatych uczelniach, którzy podpisują petycje przy swych biurkach, stanęli naprzeciw izraelskich policjantów i urzędników, których zadaniem jest ochrona izraelskiego, choć w istocie powszechnego dziedzictwa kulturowego.
Łukasz Niesiołowski-Spano