Czego szukamy w biografiach filmowych? Wzorów do naśladowania, chęci poznania czy pretekstu do marzeń? „Biografistyka filmowa. Ekranowe interpretacje losów i faktów” pod redakcją Tadeusza Szczepańskiego i Sylwii Kołos nie daje jednoznacznej odpowiedzi, ale w ciekawy sposób na nią naprowadza. Wystarczy znaleźć w filmach swoje miejsce - gdzieś między mitem a odkryciem, biograficznym „mieczem a chryzantemą”.
Biografie filmowe od lat regularnie zalewają kina. Naliczyłem ponad 20 obrazy pokazane na polskich ekranach tylko w 2007r., które wyraźnie skupiały się na życiu postaci. Gdyby dodać do nich filmy z elementami biograficznymi (jak chociażby odrestaurowane dzieła Bergmana), liczba byłaby znacznie większa. Jednak mało która dzisiejsza produkcja wybija się ponad przeciętność, wprowadza coś nowego i potrafi zachwycić zarówno stroną artystyczną jak i bezpretensjonalnym spojrzeniem na bohatera. Większość rządzi się podobnymi schematami, które ponad trzydzieści lat temu trafnie opisał Bolesław Michałek na łamach „Kina”. Nie bez powodu przywołuję jego artykuł, który kończy „Biografistykę...”, choć powinien ją rozpoczynać.
Mit potrzebny od zaraz
Spośród artystów najchętniej brano muzyków i malarzy, bo ich sztuka, w przeciwieństwie do literatury, daje się łatwiej przedstawić w kinie; spośród uczonych – wynalazców i odkrywców typu „dobrodzieje ludzkości”; spośród polityków i władców – albo tych najbardziej niekwestionowanych, albo takich, wokół których narosła historyczna plotka. Było tu wiele tandety, ale i utwory na swój sposób wartościowe... – pisał Michałek o filmie biograficznym, który kształtował się w latach 30. Jeśli spojrzeć na dzisiejsze kino, to trudno w tym akurat gatunku doszukać się większych zmian. Po analizie ówczesnych filmów, Michałek znalazł do większości z nich jeden klucz. Była nim klisza trzech konfliktów między działaniem bohatera a oporem, który po drodze napotyka. Jego posłannictwu standardowo przeszkadzało albo życie osobiste albo otoczenie, a i z naturą (własną lub wyższą) nierzadko musiał toczyć bój.
Autorzy „Biografistyki...” – przedstawiciele różnych ośrodków akademickich i pokoleń filmoznawców – indywidualnie zanalizowali wybrane filmy. Mamy tu spojrzenia historyczne i naukowe, komparatystyczne syntezy portretów filmowych i pogłębione studia nad pojedynczymi tytułami. Bez względu jednak na to, od której strony do filmowej biografii podchodzą, spotykają na drodze kluczowe dla niej pytania. Nie sposób bowiem przejść obojętnie obok jej roli w kreowaniu lub podtrzymywaniu mitów, relacji między prawdą a fikcją (w tym funkcji demitologizacji postaci) oraz wartości poznawczej.
W uproszczonej wizji rzeczywistości, jaką serwują popkulturowe trendy, nie ma prócz reklamy lepszego od mitu nośnika popularnych ideałów lub postaw. Mit już panujący przyciąga fanów ze zrozumiałych przyczyn. Jeśli jeszcze się nie narodził, wystarczy ruszyć machinę wyobraźni, ozdobić historię kontrastowymi kolorami a bohatera spłaszczyć na wszelkie sposoby, żeby nikt nie miał wątpliwości, że przynajmniej dla jakiejś grupy osób jest on wcielonym mesjaszem. W wybranych przypadkach należy mity odkurzać. Zwłaszcza wtedy, gdy na ulicy pojawiają się ludzie w koszulkach z podobiznami idolów retro (na przykład z Che Guevarą).
Zimny posąg uwielbienia
BIOGRAFISTYKA FILMOWA EKRANOWE INTERPRETACJE LOSÓW I FAKTÓW - Tadeusz Szczepański
Jeśli rolę mitycznej postaci jako kulturowego przykładu moralności trudno zakwestionować, to problem rodzi się w chwili, gdy staje się ona posągowym dogmatem. Sama żywi się głębokim stosunkiem emocjonalnym wyznawców, a artystę stawia między młotem a kowadłem. Gdy ów bowiem spróbuje pójść inną drogą, ujmując nieco świętości postaci, aby poznać ją z różnych stron, narazi się na ostracyzm (w ZSRR w najlepszym wypadku oznaczało to zesłanie do łagru). Gdy pójdzie z prądem, a więc czołobitnie namaluje mdlącą laurkę, zdradzi siebie, co dla prawdziwego artysty powinno być gorsze niż śmierć.
Biografią, która jest przytaknięciem powszechnemu przekonaniu o wielkości postaci lub jego kreatorem, rządzą proste siły. Filmy o przywódcach państw niedemokratycznych służą w zasadzie uprawomocnieniu ich nieograniczonej władzy, o czym na przykładzie radzieckich obrazów o Stalinie pisze w „Biografistyce...” Piotr Zwierzchowski. Ciekawsze jednak wydają się relacje artysta-mit w sferze popkultury, w której między osobistym stosunkiem emocjonalnym twórcy a ogólnym trendem i perspektywą finansowego sukcesu granice nie zawsze są jasne. Najlepszy tego przykład to zbiór filmów o Janie Pawle II, których od konklawe 1978r. powstało kilkadziesiąt (wśród nich krótko- i długometrażowe obrazy fabularne i dokumentalne). Na palcach można wyliczyć te, które zasługują na uznanie i są to głównie dokumenty. Nie powiodły się natomiast próby opisania życia Karola Wojtyły w produkcjach, które regularnie po śmierci papieża gościły w polskich kinach. Ciężko zarzucić reżyserom (przynajmniej niektórym) chęć zarobienia na ludzkich uczuciach, ale jakość ich obrazów – robionych na klęczkach i zbanalizowanych – zmusza do takich podejrzeń. Być może rzeczywiście potrzeba więcej czasu – jak pisze w „Biografistyce...” ks. Marek Lis – aby zarówno artyści jak i widzowie spojrzeli na życie Jana Pawła II bez egzaltacji, z rezerwą i chęcią poznania papieża jako zwykłego człowieka.
"Dobre serce" Che
Niektórym postaciom czas przyszył skrzydła, wymazując wszystkie przewinienia. Nie tylko mowa tu o Che Guevarze, choć jest on sztandarowym tego przykładem. Coraz częściej swoistej ekspiacji poddawani są muzycy, którzy przez większość życia zapijali się na umór, ćpali i bili żony, ale za to stawali się legendami na scenie. W przypadku Guevary zwyciężyły idee (mniejsza o to czy podparte jego życiem i działalnością), których nośnikiem stała się podobna do Chrystusowej twarz buntownika. Muzykom z kolei twórcy zmienili kwalifikację „ciężkości” bytu: z deterministycznej na fatalną. To nie ich własne decyzje gotowały im zły los, ale zły los (nieokreślony i uwzięty) gotował im osobowościowe piekło, z którego mogli uciec jedynie wtedy, gdy tworzyli i występowali. Czyż może być lepszy ukłon w stronę fanów czy to Johnny’ego Casha, czy Kurta Cobaina?
Biografistyka filmowa, której nadrzędnym celem stało się formowanie mitów lub uświęcanie idoli, zamknęła się więc w kręgu reklamy podstawowych wartości lub atrakcyjnych w swojej sprzeczności postaw (wielka sztuka kontra mały człowiek). Coraz rzadziej można znaleźć film, który podjąłby polemikę z opisywaną postacią, który – jak obrazy Altmana – zrównałby ją ze zwykłym człowiekiem, ujmując jej symboliki. Jeśli jednak potrzeba tradycyjnych modelów do tradycyjnych biografii, to z kolei brakuje szerszych odniesień, głębszego kontekstu i artystycznej wyjątkowości, które w ciągu dwóch ostatnich lat pojawiły się w zaledwie kilku tytułach, jak chociażby „Sophie Scholl” Marca Rothemunda czy „Good night, and good luck” George’a Clooneya. Jeszcze gorzej z biografiami osobliwymi – dotykającymi postaci w czułe punkty bez żadnej maniery ideału, co udało się Bennettowi Millerowi w „Capote” czy Andrzejowi Barańskiemu w „Paru osobach, małym czasie”. Czy lepiej zatem oglądać pogrążającego się w przez siebie wykreowanym bagnie artystę, który i tak ostatecznie wychodzi na pastora własnego uwielbienia, czy też warto spotkać się z osobą, w której znajdziemy więcej cech nas samych, a nie niespełnione marzenie bycia podobnym do...?
Prawdy nie w pełni prawdziwe
Nie ma takiej reguły, która nakazywałaby filmowej biografii kurczowe trzymanie się prawdy. Nie istnieje nawet przymus opowiadania o prawdziwych postaciach. Alicja Helman analizuje w „Biografistyce...” filmowe dzieje Salome – kobiety, na istnienie której nie ma dowodów. Jaką zatem funkcję spełnia takie pozorowanie prawdziwych dziejów wykreowanej osoby? Helman interpretuje przewijającą się w kulturze postać Salome jako metaforyczną kontynuację „uniwersalnych znaczeń” o różnie rozkładanych przez poszczególnych twórców akcentach. Czym jednak ma być quasi-biografia Rocky’ego Balboe’a czy Hannibala Lectera – postaci, których opisywania ani legenda ani nawet literatura nie zainicjowała (mało prawdopodobne, że Lecter z książek Thomasa Harrisa stałby się ikoną, gdyby nie rola Anthony’ego Hopkinsa w „Milczeniu owiec”)?
Jeśli „celem sztuki nie jest ujawnianie artysty, co objawianie samej sztuki”, to dbałość o zgodność faktów z zasady schodzi na dalszy plan. Biografia fikcyjna staje się bardziej egzemplifikacją kontekstu niż prezentacją postaci. Dużo miejsca temu zjawisku poświęcają autorzy „Biografistyki...”, analizując „Korczaka” Wajdy, „Idola” Todda Haynesa, „Edvarda Muncha” Petera Watkinsa czy „Kinseya” Billa Condona.
Poznać nie tylko siebie
Gdyby jednak szukać obrazów najbliższych prawdzie, to portrety dokumentalne wydają się najlepiej spełniać to założenie. Kategoria, która podlega ocenie faktograficznej i artystycznej zarazem, ma węższe pole manewru w zakresie mitologizacji i demitologizacji postaci. Jest – jak pisze Mariola Marczak – recepcją sztuki i postaci oraz ich wpływu na rzeczywistość. Proces poznawczy staje się zatem główną jej zasadą, szukającą punktu środka.
Poszukiwanie swojego miejsca w filmowych biografiach rozciąga się więc na ogromnej przestrzeni prawdy i fikcji, obrazów alter ego i sztucznie wykreowanych (mitycznych, symbolicznych, wreszcie „trendowych”, na które popyt sterowany jest popkulturową fascynacją). Pytanie czy chcemy oglądać postać, zjawisko czy ideę. Wreszcie czy zależy nam na znalezieniu w nich wymarzonego lub bliskiego naszym wyobrażeniom własnego „ja”, polemice z postacią czy też poznaniu większego obszaru , co do którego nie jesteśmy pewni, czy w jakikolwiek sposób z nami koresponduje? Może warto chcieć wszystkiego po trochu, a więc prawdy i fikcji, konkretu i abstraktu, również moralnych przeciwstawień, o których na przykładzie „Rikyu” Teshigahary pisze Michał Bobrowski, obrazując je przykładem miecza i chryzantemy?
Michałek, opisując dwa nowe biograficzne style, które pojawiły się za jego czasów („Andriej Rublow” Tarkowskiego i „Mahler” Russella), potraktował je jako pewien przełom, albo przynajmniej świeży oddech w kinie. Uznał je za najciekawszy moment w historii sztuki filmowej, w którym nowe się jeszcze nie ukształtowało, a stare powoli murszeje. Wskazał tym samym kolejną płaszczyznę odbioru filmu biograficznego. Czy pomaga ona kolejnym powstającym rok rocznie portretom? Wątpliwe. Czy jakiś tytuł był ostatnio przełomem? Może jeszcze za wcześnie, żeby to stwierdzić.
Paweł Urbanik