Okazja do zorganizowania przeglądu była w pełni uzasadniona – 6 grudnia Finlandia obchodziła 90. rocznicę odzyskania niepodległości. Kraj na uboczu, odizolowany, w Skandynawii ale jakby poza nią. Jest w nim coś przyciągającego i odpychającego zarazem. Czasem przerażającego, kiedy okazuje się, że pod płaszczem opanowania kryją się stłumione emocje i wybuchają w najmniej oczekiwanym momencie. Słyszymy o samobójstwach, wysokim współczynniku alkoholizmu, nagminnym rozpadzie rodzin. Ta atmosfera udzieliła się wielu filmowcom. Nie tylko Kaurismäkiemu, który w Finlandii traktowany jest jak artysta honorowy – wybitny i godny szacunku, ale nie wart pieniędzy za bilet na jego film. Paradoksalnie Kaurismäki, przyczyniając się w znacznym stopniu do promocji Finlandii w świecie, powielił w swoich filmach wszelkie o niej stereotypy. Że to kraj zimnych relacji, powszechnej apatii, ludzkiej samotności i naiwności. Oglądając filmy młodszego pokolenia filmowców, trudno jednak odnieść wrażenie, że jest inaczej. W całej Skandynawii Finowie tworzą najwięcej filmów społecznie zaangażowanych. Wyławiają zjawiska, które budują mroczny obraz kraju św. Mikołaja i jego mieszkańców. Czy to nadal stereotyp czy już odbicie rzeczywistości?
Dlaczego Fin jest, jaki jest
W „Męskiej robocie” – tegorocznym kandydacie do Oscara – Aleksi Salmenperä rysuje portret człowieka przypominającego Koistinena ze „Świateł o zmierzchu” Kaurismäkiego. Juha jest osaczony bezsilnością. Akceptuje każdy ciąg zdarzeń, wierząc, że i tak dostrzeże światełko w tunelu. Jednak w odróżnieniu od Koistinena uzbraja się w kłamstwo. Każdy swój czyn usprawiedliwia ojcowską powinnością. Stracił pracę, ale nie potrafi przyznać się żonie w obawie przed zarzutem o nieporadność. Kiedy odkrywa, że seksualne usługi dla kobiet mogą przynieść mu niezły dochód, wątpliwości moralne tłumi satysfakcją z poprawy bytu. Salmenperä nie czyni jednak głównym wątkiem konfliktu moralnego: żyć w biedzie i znosić depresję żony czy prostytuować się i zapewnić dzieciom dobrobyt. To przewija się jakby mimochodem. Próbujemy zrozumieć działania Juhy, jego desperację i poświęcenie, ale jednocześnie ciężko uznać, że jego wybory to jedyne wyjście z sytuacji. Dlaczego więc jest, jaki jest?
Podobną obserwację jednostki przeprowadza w „Białym mieście” jeden z najbardziej popularnych w Finlandii reżyserów Aku Louhimies. Życie Veli-Mattiego sięgnęło dna, kiedy odeszła od niego żona, a z dziećmi zakazano mu kontaktu. Sposób ucieczki – alkohol. Skutek? Zamieszanie w morderstwo. W tle system, który deprecjonuje rolę ojca w społeczeństwie. Nieco inaczej niż w filmie Salmenpery, gdzie rola ta staje się wewnętrznym samoograniczeniem, bo system nie gwarantuje jej swobodnego wypełniania. Czy zatem na państwo powinno się zrzucić winę? W tę pułapkę, tak charakterystyczną dla naszych filmowców, Finowie nie dają się złapać. Jeśli zaznaczają problem, to nie po to, żeby go pieścić w romantycznym uniesieniu. Jeśli opowiadają toporną, dramatyczną historię, to nie ze względu na nieodpartą pokusę oskarżania i narzekania. Ich bohaterowie akceptują zaistniały stan rzeczy. Ważniejsze jest bowiem, w którym kierunku podążą i co z tego wyniknie. Wydaje się to bardziej przejmujące i o mocniejszym wydźwięku, niż stwierdzenie, że żyjemy w bagnie i nic zrobić się nie da.
Syndrom Mattiego
Louhimies zrealizował wcześniej wielokrotnie nagradzaną „Zmarzniętą krainę”, w której również podążał za przegranymi bohaterami, układając ich dramat w ciąg zależności. Klęska jednego bohatera stawała się pretekstem do emocjonalnego wyładowania się na drugim i tak dalej. W tym łańcuchu uczucia giną, a emocje mają największą siłę rażenia, kiedy są tłumione milczeniem. To co najbardziej zatem interesuje fińskich filmowców, to – jakkolwiek banalnie może zabrzmieć – człowiek w różnych odsłonach życiowego lub osobowościowego kryzysu. Złamany, przegrany, wędrujący na ślepo, bez głębszej refleksji. Mocno podkreślony krajobraz, na którego tle się porusza, sprawia, że utożsamiamy go z typowym Finem. I tylko po części się mylimy. Gdzie zatem przebiega granica między stereotypem a oddawaniem realiów? Fin-pijak pojawia się w filmach tak często jak u nas Polak-pijak. Fińscy twórcy mają słabość do takich postaci. Zapewne nie powstałby obraz o skoczku Mattim Nykänenie („Matti”, reż. Aleksi Mäkelä), gdyby nie jego alkoholowe ekscesy i autodestrukcyjna osobowość. To nie pomaga jednak wyjść z kręgu uogólnień, w który wgniatana jest cała Finlandia. Bo nawet patrząc na bardziej uniwersalne filmy Kaurismäkiego, odbieramy je jak skandynawską egzotykę z marginesu ludzkiej podświadomości.
Kamera nad kozetką
"Matti"
Zjawiska społeczne, które filmowcy przenoszą na taśmę, nie służą jednak moralizatorstwu. Trudno w filmach znaleźć konkretny pogląd reżysera na daną sprawę. To widz ma stanąć w miejscu bohatera i zastanowić się, czy droga, którą wybiera, jest słuszna. Nawet filmy odwołujące się do historii (zwłaszcza Wojny Zimowej) unikają treści rozliczeniowych. W „Moich matkach” Klaus Härö – laureat nagrody Ingmara Bergmana, swobodnie poruszający się w przestrzeni szwedzko-fińskich relacji – opisuje historię fińskiego chłopaka, którego w czasie wojny matka wysyła do Szwecji. Powód? Kobieta straciła męża i nie wierzy, że sobie poradzi z życiem. Szwecja dla jej dziecka jest gwarancją bezpieczeństwa. Zjawisko to w owym czasie było powszechne – tysiące dzieci zostało wysłanych do sąsiedniego kraju, który deklarował się jako neutralny. Ale nie ono odgrywa w filmie najważniejszą rolę. Kamera przyjmuje bowiem perspektywę dziecka. Jak dziewięcioletni chłopiec może zrozumieć, że matczyne odrzucenie jest dla jego dobra? Jak może ni stąd ni zowąd zaakceptować nową matkę? W kontekście globalnego kryzysu i społecznych przetasowań, Härö interesuje sposób pojmowania rzeczywistości przez małoletniego człowieka. Obserwuje jego ruchy, próbuje odczytywać myśli. Z owej obserwacji niepokojów, zakłopotania, poczucia odrzucenia wyłania się być może najbardziej wymowny obraz dramatu Finów podczas II Wojny Światowej.
"Moje matki"
Tematem, który kinematografia fińska porusza od lat, jest rodzina. Niemal w każdej odsłonie - z piętnem tragizmu albo łańcuchem komicznych zdarzeń. Kari Paljakka w pokazanym podczas przeglądu filmie „Żywym i umarłym” opisuje destrukcję rodziny po tragicznej śmierci dziecka. Wzajemne oskarżenia przemykają w milczeniu. Matka popadnie w histeryczną depresję, aby szybciej pogodzić się ze stratą niż ojciec, któremu stłumione emocje dadzą się we znaki dopiero po roku. Z boku stoi ich drugi syn z traumatycznymi wspomnieniami, bez wsparcia i opieki rodziców. Dla Paljakki tak jak pozostałych twórców fascynacja ludzkimi zachowaniami przypomina zawodowy nawyk psychiatry. Im bardziej one skomplikowane, tym ciekawszy przypadek do obserwacji.
To co wyróżnia kino fińskie na tle całej Skandynawii, to ostry, czasami trudny do strawienia realizm. Twórcom daleko do kreacji, która miałaby choć przez chwilę wywoływać wrażenie sztuczności. Ich kreacja opiera się na hiperrealizme. Ta cecha różni ich od starszego pokolenia z Kaurismäkim na czele, który wprowadza do swoich filmów elementarne cząstki symbolizmu lub gra rozwiązaniami formalnymi (kolory). Również komedie obarczone są ciężarem twardej reguły prawdopodobieństwa. Rzeczywistość zawarta w detalu jest istotnym tłem dla postaci, stawia się w roli zwierciadła fińskiego społeczeństwa, wreszcie kreuje stereotypy, które stają się jej elementami. Dlatego fińskiego bohatera widzimy w jednym świetle – mglistym i słabym.
Paweł Urbanik