Marcin Dorociński, absolwent Akademii Teatralnej w Warszawie, jest na stałe związany ze stołecznym Teatrem Dramatycznym. Ostatnio jednak bardzo często oglądać go można zarówno na dużym, jak i na małym ekranie. Kolejna, trzecia już, seria rewelacyjnego „Pitbulla”, serial „Tajemnica twierdzy szyfrów”, komedia romantyczna „Rozmowy nocy”, a obecnie gangsterska opowieść o miłości, wydawałoby się, niemożliwej - „Ogród Luizy”. W kolejce czeka zaś słodko-gorzka historia o piłkarskiej drużynie bezdomnych oraz, być może, kolejna komedia romantyczna.
Rozmowa Moniki Barwickiej z Marcinem Dorocińskim, odtwórcą głównej roli w najnowszym filmie Macieja Wojtyszko „Ogród Luizy”.
Realizacja „Ogrodu Luizy” skończyła się już jakiś czas temu. Zakładam jednak, że pamiętasz padające w filmie, bardzo ładne zresztą, pytanie: „Czy lubisz dziś?”…
Tak, oczywiście. Niektóre teksty były tam naprawdę w porządku, choć moje pierwsze wrażenie związane z lekturą scenariusza wcale nie było takie pozytywne. Z drugiej jednak strony coś mnie w nim urzekło, a intuicja podpowiadała mi, aby w to wejść. Chodziło chyba o samą historię spotkania dwójki ludzi z dwóch kompletnie różnych światów. Przekonało mnie spotkanie z panem Witoldem Horwathem (scenarzysta filmu – przyp. redakcji), który okazał się bardzo rozsądnym i mądrym człowiekiem, mającym świadomość tego, że o gangsterskim świecie nie wie zbyt wiele. On studiował psychologię, pracował nawet w zakładzie psychiatrycznym. Ja z racji swoich doświadczeń gangstersko-policyjnych mogłem więc służyć pomocą, z której pan Witold skorzystał, nie miał bowiem potrzeby trzymania się kurczowo swojej wersji. Podobnie Maciek (Maciej Wojtyszko, reżyser „Ogrodu Luizy” – przyp. red.), on również był bardzo otwarty na zmiany. Bardzo dużo scen, jak np. ta z ekspresem do kawy, było improwizowanych.
Czy rola Fabia wymagała od Ciebie jakiegoś specjalnego przygotowania? Czy z racji dominującego w filmie tematu choroby psychicznej odwiedziłeś jakiś szpital?
Tak naprawdę to mi akurat nie było to specjalnie potrzebne. Swojego czasu umawiałem się nawet z kolegą psychiatrą na konsultacje, ale do spotkania w końcu nie doszło. Zdałem sobie sprawę z tego, że ja tak naprawdę tylko udaję wariata, jestem w tym szpitalu na niby, a więc wolno mi wszystko. Tę rolę skleiłem poniekąd ze swoich dziecięcych marzeń; wymyśliłem sobie nawet wygląd postaci. Dzięki gigantycznej swobodzie, jaką dał mi Maciek, mogłem też spełnić kilka swoich zawodowych fantazji. Najwięcej czasu poświęcaliśmy na obgadywanie tekstu.
Biorąc pod uwagę jakość dialogów w niektórych polskich produkcjach, takie sytuacje powinny mieć miejsce częściej…
Zdecydowanie tak, ale to wszystko zależne jest od tego, ile czasu ma się przed rozpoczęciem zdjęć na przygotowania.
Czy podobny kłopot ze scenariuszem miałeś przy „Rozmowach nocą?
Przede wszystkim trzeba zwrócić uwagę na to, że „Rozmowy nocą” gatunkowo są zupełnie innym scenariuszem i nie można porównywać ich z „Ogrodem Luizy”. Karolina Szymczyk-Majchrzak napisała świetny w swoim gatunku tekst i gdy go dostałem nie miałem co do tego wątpliwości. Wspólne dla obu tych produkcji było to, że przy okazji „Rozmów…” również mieliśmy długi okres przygotowawczy, ten akurat poświęciłem głównie na ćwiczenie w kuchni.
Czy myślisz, że historia miłości Luizy i Fabia mogłaby zdarzyć się naprawdę?
Oczywiście, że tak. I to mi się właśnie w tym scenariuszu bardzo podobało. Bohaterowie tak bardzo różnią się od siebie, a jednak lubią spędzać ze sobą czas. Mam nawet wrażenie, że w życiu dużo bardziej skomplikowane historie mogą się zdarzyć i dlatego właśnie to życie jest takie fajne.
Ciepłe i niezwykle opiekuńcze podejście do kobiet, to coś, co łączy większość Twoich postaci. Czy to jest ten kawałek Ciebie, który wnosisz do swoich ról?
Myślę, że podświadomie na pewno tak. Darzę kobiety olbrzymim szacunkiem i uważam, że w kryzysowych sytuacjach to one mają zawsze rację, a już kobieta w ciąży - ta jest pod wszelką ochroną.
Jesteś jeszcze młodym aktorem, więc może za wcześnie na podsumowania, ale spróbujmy, biorąc pod uwagę to czego dokonałeś w ostatnich latach. Która z Twoich filmowych kreacji jest Twoją ulubioną? Z której jesteś szczególnie zadowolony?
Szczerze powiedziawszy to nie wiem. Zresztą nie lubię takich podsumowań i klasyfikacji. Każda rola dużo mnie kosztowała, w każdej zostawiłem kawałek serca, do każdej mam sentyment. Lubię dziś i nie oglądam się za siebie. Myślę sobie, że przecież kolejna może być jeszcze fajniejsza. Na pewno bardzo podoba mi się to, że te role są tak różne i różnych jeszcze chcę.
Myślałem, że odpowiesz: Despero…
Rolę w „Pitbullu” bardzo lubię, bo wiąże się z nią kawał mojego życia i to w tamtym właśnie okresie nastąpił przełom psychiczny w moim życiu. Pojawiły się pytania o to, czym właściwie jest aktorstwo; kiedy przekracza się granice między graniem a byciem sobą. Na planie „Pitbulla” przeżyłem chyba wszystkie możliwe emocje: od upokorzenia po euforię. Od tamtego momentu coś we mnie pękło i przestałem się lękać. Oczywiście tremę przed występami czuję do tej pory. Przestałem się natomiast bać próbować różnych rzeczy w graniu. Czasem trzeba iść po bandzie. W filmie masz dwa, trzy duble, czasem więcej, ale potem koniec, to wszystko co możesz zrobić. W teatrze możesz jeszcze coś kombinować, zmieniać, tutaj już nie. Dlatego warto stworzyć coś niebywałego, choć czasem to „niebywałe” może posługiwać się środkami ekspresji ograniczonymi do minimum. Tu od razu przypomina mi się film Nanni Morettiego „Pokój syna”. Minimum ekspresji, a efekt piorunujący. Facet praktycznie nic nie grał, wszystko odbywało się w jego głowie, oczach, a efekt był niebywały. Lubię rolę będące inspiracją do dalszej pracy, dające tym samym szczęście. I lubię być zaskakiwany ciekawymi scenariuszami.
Tych chyba jak na lekarstwo?
Niestety tak. Ostatnio tak naprawdę powalił mnie „Pitbull”, ale to głównie za sprawą obejrzanego na chwilę przed otrzymaniem scenariusza filmu „Traffic”. Byłem pod gigantycznym wrażeniem tego dzieła, a zwłaszcza grającego w nim Benicio Del Toro. Na Allegro miałem nawet wtedy nick Del Doro (śmiech). „Pitbull” wydał mi się bardzo podobnie napisaną historię i miałem wielką ochotę w nim zagrać. Na casting szedłem jednak z pewną niewiarą, że dostanę tę rolę.
Czy to prawda, że chciałeś wstąpić do policji?
Miałem kiedyś pragnienie, aby pracować bezpośrednio przy ratowaniu życia ludzkiego, myślałem jednak raczej o szkole pożarniczej. Z chłopakami w Wydziału Zabójstw spędzałem naprawdę dużo czasu, poznałem ich zawód bardzo dokładnie i nie zazdroszczę im. Nie chciałbym się tak spalać. Spalam się w tym co robię i jest mi z tym dobrze. Mój zawód daje mi największą radość i satysfakcję. Miałem natomiast kiedyś taką sytuację, gdy wchodziliśmy na komendę jeden z policjantów powiedział do drugiego, spoglądając na mnie: „W sumie to mógłby z nami pracować”. To był oczywiście żart, ale mimo tego było to spełnienie moich dziecięcych marzeń.
Z Patrykiem Vegą (reżyser „Pitbulla” – przyp. red.) pracowało Ci się doskonale, jak zatem przyjąłeś pomysł, by trzecia seria kręcona była aż przez cztery osoby: Xawerego Żuławskiego, Dominika Matwiejczyka, Kasię Adamik i Grega Zglińskiego?
Brakuje mi trochę tego, co było na samym początku, czyli ludzi i ich problemów, teraz więcej jest o sprawach i ich rozwiązywaniu. To wszystko oczywiście kwestia gustu, bo zdania na temat poszczególnych serii są podzielone. Natomiast praca z tą czwórką była bardzo ciekawa. Każda z tych osób to inna osobowość, reprezentująca inny styl pracy. Każda z nich żądała od nas czegoś nowego, odkrywała nas na nowo. Z Dominikiem współpracowałem już przy drugiej serii. Grześka znałem prywatnie, ale od strony reżyserskiej kompletnie nie wiedziałem, czego mogę się po nim spodziewać, podobnie było z Xawerym. Z Kasią natomiast miałem okazję pracować wcześniej przy „Boisku bezdomnych”. Z nią rozumiem się bez słów i do niej chyba mi jednak najbliżej… Nie chcę tutaj nikogo urazić, bo cała czwórka dała mi coś fantastycznego, czyli możliwość nowego spojrzenia na swoją postać. Wszyscy stanęli na wysokości zadania. Teraz myślę, że z Kasią miałem tak dobry kontakt, bo jest kobietą, a ja bardzo lubię pracę z kobietami.
Czy zdarza Ci się oglądać tak modne ostatnio seriale amerykańskie?
Niestety nie oglądam dużo telewizji, widziałem zaledwie po kilka odcinków. Marzy mi się oczywiście, aby coś takiego powstawało w Polsce, ale na chwilę obecną nie jest to raczej możliwe. Tam jeden odcinek ma budżet trzech naszych filmów. Ale jeżeli ktoś kiedyś będzie robił polskie „6 stóp pod ziemią”, to bardzo chętnie w tym zagram. W młodości, kiedy miałem więcej czasu na oglądanie telewizji, były dwa seriale, dla których przerywałem zabawy na podwórku – „Crime Story” oraz „Miasteczko Twin Peaks”.
Często współpracujesz z twórcami kina niezależnego. Ufasz młodym…
Tak, bo przecież w młodych siła i trzeba tym ludziom pomagać. Robię to chętnie zwłaszcza, gdy wyczuwam dobrą energię i zamiłowanie do kina. Uwielbiam pracować z Piotrkiem Matwiejczykiem, to naprawdę wyjątkowy człowiek i niezły reżyser, a ma zaledwie 27 lat. Dodatkowym atutem jest tworzenie w warunkach niemal rodzinnych, bez tej całej napinki, towarzyszącej profesjonalnym produkcjom.
Z którym z reżyserów miałbyś ochotę współpracować?
Chcę pracować z reżyserem, który będzie miał fajny scenariusz i będzie mnie chciał do swojego filmu. Pracowałem z wieloma fantastycznymi twórcami, z którymi miałbym ochotę spotkać się raz jeszcze. Chętnie spotkałabym się też z Wojtkiem Smarzowskim i Dorotą Kędzierzawską, u której mógłbym zagrać nawet stołek.
Czy lubisz oglądać siebie na ekranie?
Za pierwszym razem nie bardzo. Znam historię i rzadko daję się oszukać, a ja lubię być w kinie uwodzony i oszukiwany. Jeżeli wkręcam się w historię, zapominam, że jestem jej częścią, to wtedy jest dobrze. Ostatnio wdziałem się w „Boisku bezdomnych”, który zrobiliśmy wspólnie z Kasią Adamik. Mam nadzieję, ze film niedługo wejdzie do kin. Tutaj naprawdę się zapomniałem i już nie mogę się doczekać, by zobaczyła go moja rodzina. Scenariusz wydawał się strasznie mroczny, dołujący, tymczasem wyszedł film naprawdę optymistyczny i wesoły.
Przy Kasi zresztą po raz pierwszy poczułem się jak amerykański aktor. Oto przyszła do mnie dziewczyna, która powiedziała, że widziała mnie we wcześniejszych rolach, że jestem świetny i że bez zdjęć próbnych chce mnie obsadzić. Nie ma fajniejszego docenienia człowieka. Kasia okazała się fenomenalną osobą, świetnie przygotowaną. Wraz z Jackiem Petryckim odpowiedzialnym za zdjęcia dopełniali się doskonale, a mi świetnie się z nimi pracowało.
Czy przejmujesz się recenzjami? I czy w ogóle spotykasz się ze złymi opiniami na swój temat?
Oczywiście, że tak. Ta konstruktywna jest jak najbardziej potrzebna. Miło jest też, jak piszą dobrze, ale wtedy trzeba mieć się na baczności i uważać, aby się w sobie nie zakochać i nie zachłysnąć się tymi pochlebstwami. Dla mnie najważniejsze jest jednak to, co powie rodzina, najbliżsi znajomi.
Unikasz raczej mediów, a o Twoim życiu prywatnym niewiele wiadomo. Jesteś dowodem na to, że można dostawać ciekawe role i nie gościć codziennie na stronach Pudelka. Jaki masz na to sposób?
Po prostu nie wychodzę z domu, nie uczestniczę w żadnych imprezach i bankietach, a zdjęcie daję sobie zrobić jedynie przy premierach. Nie jestem więc interesujący dla czyhającej jedynie na skandale prasy. Lubię spędzać czas w domu. Dużo pracuję, a zatem każdą wolną chwilę chcę spędzać z rodziną. Mam wrażenie, że gdy udostępniasz swoją prywatność, ludzie przestają patrzeć na Ciebie przez pryzmat tego, co robisz zawodowo. Ja staram się zachować gruby mur pomiędzy tym, co robię, a moim życiem prywatnym. Dom trzeba chronić, bo jak na chwilę uchyli się drzwi, to z przeciągiem wejdzie wszystko. Nie wypowiadam się też na pewne ważne tematy, bo po prostu nie czuję się w nich ekspertem. Chcę, aby przemawiały za mnie moje role i to co robię jako aktor.
Gdybyś miał jedno życzenie, jak ono by brzmiało?
Zdrowie. Jak będzie zdrowie, to nie takie rzeczy będzie się robić.