„Stasiland” Anny Funder to kronika spełnionego proroctwa Orwella, a zarazem hołd złożony ludziom, którzy nie dali się złamać totalitarnemu systemowi.
Niemiecki Instytut Gaucka pozostaje wzorem dla krajów postkomunistycznych, które po upadku żelaznej kurtyny musiały zmierzyć się ze zmorami niedalekiej przeszłości. Z wzoru tego nie skorzystano, zwyciężyła polityka amnezji i instytucjonalnego, masowego przebaczenia. Zaraz po zjednoczeniu kraju, władze Niemiec Zachodnich także chciały zadekretować zapomnienie o przeszłości. Rozważano zniszczenie akt bezpieki, bądź ich wieloletnie utajnienie. Ludzie okazali się odważniejsi i to dzięki oddolnej inicjatywie Ossis nie ograniczono się do „wyboru przyszłości”. Dążenie do poznania prawdy o upadłym systemie było takim samym aktem cywilnej odwagi, jak stawianie oporu bezpieczniackim represjom. Dzięki tej odwadze mogła powstać książka Anny Funder, międzynarodowy bestseller, uhonorowany w 2004 roku prestiżową Nagrodą Samuela Johnsona przyznawaną przez BBC.
„Stasiland” jest historycznym reportażem, nad którym unosi się duch Orwella. Anna Funder przyznała kiedyś, że nie przeczytała „Roku 1984”, dopóki nie ukończyła pisania książki. Była potem zdumiona podobieństwami między systemem NRD-owskim a totalitaryzmem opisanym przez genialnego Anglika. Zainteresowania Funder nie idą jednak w kierunku drobiazgowych analiz systemu władzy. Skupiają się raczej na badaniu wpływu, jaki wywarła ona na prywatne życie ludzi. I jak osoby, które uznane zostały przez władzę za niebezpieczne, usiłowały ocalić swoje człowieczeństwo.
Otwierająca książkę historia Miriam to chyba najbardziej zapadająca w pamięć część „Stasilandu”. Oskarżona o udział w organizacji, o której istnieniu nie miała pojęcia, dziewczyna musiała sama ją wymyślić podczas przesłuchań. Do więzienia trafiła jako nastolatka i doświadczenie uformowało ją na całe życie. Nie złamało jej jednak. Kiedy Stasi odebrała jej męża, Miriam poświęciła kolejne lata na odkrycie prawdy o jego śmierci. Prawdy, która była oczywista, a jednak wymaga namacalnego potwierdzenia w dokumentach.
Historia Miriam, traktowanej przez Funder z czułością i przyjaźnią nadaje ton reszcie książki. „Stasiland” jest przede wszystkim hołdem złożonym niezłomności ludzkiego ducha więzionego w totalitarnym systemie. Nie oznacza to jednak, że mamy do czynienia z moralizatorską literaturą rozliczeniową. Wartość książki Funder leży w dążeniu autorki do ukazania prawdy o ludziach, którzy żyli w NRD i usiłowali ocalić swoją godność w ustroju, którego istotą było jej niszczenie.
Kolejne rozdziały to historie konkretnych żywych ludzi, miłości złamanych przez Stasi, karier złamanych przez Stasi, istnień unicestwionych przez Stasi. Jest kobieta, którą Stasi zmusiła do porzucenia narzeczonego, jest matka, która nie pojechała do chorego syna, bo nie chciała donosić, jest wzięty muzyk rockowy, który zapłacił zniknięciem ze sceny za przyzwoite zachowanie. Głos mają też oprawcy – propagandyści, urzędnicy i funkcjonariusze komunistycznego aparatu represji. Tylko dzięki niezwykłej delikatności autorki możemy w twarzach NRD-owskiej bezpieki dostrzec ludzkie oblicza. Zwyczajność tych ludzi czyni ich bardziej przerażającymi niż gdyby szukać ich związków z diabłem.
W finale „Stasilandu” spotykamy Miriam ponownie. Pracuje w publicznym radio, gdzie spotykają ją przykrości za niechęć do robienia audycji promujących ostalgię – wykorzystywany komercyjnie sentyment do minionego systemu. „Takie rzeczy biorą się z jakiejś chorej nostalgii za NRD, jakby to był wolny kraj, dbający o potrzeby obywateli” – mówi Miriam. Nie sposób tego zmienić dopóki umysłami w kraju rządzi „stara kadra”: „Niektórzy ludzie prowadzący Radio byli informatorami Stasi, a jeden był nawet funkcjonariuszem” – pisze Funder. Miriam wie, że „jeden z jej kolegów przekazywał Stasi listy od słuchaczy z różnymi pretensjami i narzekaniami. I on wie, że ona o tym wie”. Chodzi o to, żebyśmy wiedzieli wszyscy. Także w Polsce.
Radosław Różycki