Z Ireną Jun rozmawiała Magdalena Zaliwska
Irena Jun, fot. filmpolski.pl
Minęło ponad trzy lata od premiery „Filozofii po góralsku”. Spektakl ponad 150 razy pojawiał się w repertuarze Teatru Studio. W jaki sposób przez ten czas zmieniło się pani odczytywanie i interpretowanie tego wielowarstwowego tekstu?
Rzeczywiście dzieje się coś takiego, że gdy zaczynałam grać to przedstawienie nie do końca wierzyłam, że spektakl będzie do tego stopnia akceptowany przez publiczność. Myślę, że teraz jestem o wiele pewniejsza i spokojna o niego. Cieszę się, że udało się nawiązać tak niepowtarzalną komunikację z publicznością. Tekst nie ma oczu, ust czy uśmiechu. Ożywa w widzach dzięki aktorowi. W momencie, kiedy aktor utożsamia się z tym, co mówi i kiedy jest pewny tego, co mówi, tekst przestaje być dla niego cudzym tekstem do tego stopnia chce za pomocą niego powiedzieć coś od siebie. Tego głębokiego tekstu nie sposób nie przeżywać za każdym razem od nowa.
Udało się już pani odkryć, dlaczego ten tekst jest taki nośny?
Myślę, że jest to jakiś niepowtarzalny fakt zejścia Tischnera z wyżyn filozofa, profesora do poziomu zwykłego człowieka. Przychodzi do niego z prawdami, które mają mu pomóc odnaleźć siebie, Boga, swój stosunek do życia i innych ludzi. To wszystko się dzieje w tym spektaklu.
A nie uważa pani, że przyczynia się do tego też trochę forma nadana spektaklowi. Melancholia równoważona jest przez niepowtarzalny humor.
Myślę, że jest tak w dużym stopniu. Oczywiście, że można było zrobić ten spektakl w sposób bardziej wyrafinowany. Można było bardziej zbliżać się do tej strony filozoficznej niż np. strony rozmowy z widzem. Nam jednak bardziej zależało na tym, by to porozumienie było jak najpełniejsze i jak najprostsze. Forma została tak celowo przemyślana. Ułatwia ona odbiorcy kontakt z tą sztuką. Prawdy głębsze, kryją się za tą formą. Te wszystkie nawiązania do góralszczyzny są celowe, by widz nie czuł się jak na tureckim kazaniu. Widz musi zapomnieć, że mu przekazujemy ważne prawdy. W tym spektaklu chodzi o to, by widz uczył się myśleć, patrzeć na siebie, rozumieć siebie.
Po premierze komentowano także ubogą w scenografię. W podobnej, nie zakłóconej zbędnymi rekwizytami, musi odnajdować się pani w „Obrocku”. To dobre rozwiązanie dla teatru?
Ten wybór jest jak najbardziej świadomy, by widzowie na tej scenie przede wszystkim słuchali i patrzyli. Z całą pewnością ta skromność jest tutaj potrzebna. Wydaje mi się, że jest to jedyny sposób na to, by środki teatralne nie przeszkadzały nam w żaden sposób w odbiorze tego tekstu. Podobnie jest w „Obrocku” i wcale nie wydaje się nam, że powinno być inaczej. To nie znaczy, że preferujemy taki teatr. Ja wywodzę się ze szkoły Józefa Szajny i Jerzego Grzegorzewskiego, którzy jak wiadomo byli wielkim wizjonerem sceny od strony plastycznej. Czuję się uczennicą tamtego teatru, ale myślę, że powinniśmy być bardzo świadomi czego w danym momencie oczekujemy od teatru.
KONKURS
Dla naszych czytelników czekają podwójne zaproszenia na dzisiejszy (14.01.2009) i jutrzejszy (15.01.2008) spektakl.
Pytanie konkursowe brzmi: Kto, oprócz Ireny Jun, jest współautorem scenariusza?
Prawidłowe odpowiedzi należy przesyłać na adres: kultura.konkurs@polskieradio.pl
W tytule wiadomości należy podać tytuł spektaklu, w treści odpowiedź, imię i nazwisko oraz wybrany termin spektaklu. Ze zwycięzcami konkursu skontaktujemy się drogą mailową.