„Nusrat był jednym z największych pieśniarzy naszych czasów. Kiedy zaczynał śpiewać, jego głos, jak niczyj inny, uosabiał głębię uczucia i duchowość" – mówił Peter Gabriel, dla jednych wybitna i charyzmatyczna postać światowych scen muzyki rockowej, dla innych również (przede wszystkim?) kreator folkowych galaktyk, szef jednej z najważniejszych i na pewno najsłynniejszych oficyn proponujących muzykę świata – legendarnego Real World. Jego słowa pojawiły się w mediach w kontekście wydanej niedawno wspaniałej płyty „Live at WOMAD 1985”, której wykonawcami są Nusrat Fateh Ali Khan & Party.
„I hate World Music” – napisał już kilkanaście lat temu David Byrne, jedna z najbardziej szanowanych i ikonicznych postaci w świecie muzyki.
Swoją drogą, zastanawiający i dość zdumiewający to czas, w którym do najbardziej oczekiwanych wydawnictw roku należą nowe, premierowe (!) albumy nieżyjących od lat gigantów – Milesa Davisa, Johna Coltrane’a czy wspomnianego Nusrata Fateh Ali Khana. Ale to temat na zupełnie inne rozważania.
Wspominałem już kiedyś w innym miejscu, że dobrze pamiętam moment, gdy po raz pierwszy usłyszałem śpiewającego Nusrata i jego braci, dlatego, że to moje pierwsze spotkanie z jego twórczością (chyba w ogóle wówczas nieznaną w Polsce albo niemal nieznaną) miało miejsce w „Voo Voo-busie”, czyli busie wiozącym Wojciecha Waglewskiego i jego kolegów z zespołu. Nie z uwagi na emocjonalne zobowiązania wobec gospodarzy tak niecodziennego spotkania, ale ze względu na niezwykłe poruszenie, jakiego doznałem, namiętnie odtąd szukałem niekoniecznie łatwych wtedy do znalezienia w Polsce płyt pakistańskiego mistrza. Podstawowy kanon jego dostępnych w Polsce albumów stanowiły właśnie te wydane przez Real World, wytwórnię Petera Gabriela.
Dziś, publikując te wspaniałe, zachwycające nagrania Nusrata z jego pierwszego występu na festiwalu Womad (na trzy lata przed europejskim płytowym debiutem), wydawcy jakoś dopełniają tę piękną historię. Siłę oddziaływania jego twórczości sygnalizuje choćby na pozór trzeciorzędny fakt, że jego muzyka pojawiła się i w głośnych hollywoodzkich filmach od „Ostatniego kuszenia Chrystusa” przez „Urodzonych morderców”, po „Dead Man Walking”. Stał się ten wielki mistyczny pakistański pieśniarz jednym z symboli world music.
Istotą problemu jest zatem jednocześnie muzyka i „polityka”. Ciekawy jest argument geograficzno-kulturowy, że to kolejny etap kolonializmu.
Czego? Zapytałby w tym miejscu czujny wielbiciel gatunku, a jednocześnie strażnik terminologicznej poprawności. Oto bowiem niemal w tym samym czasie, gdy ukazała się wspomniana płyta, ogłoszony został przez „Guardiana” tekst obwieszczający kolejny już chyba koniec hasła „world music”. Niejednokrotnie już uznawano, że jest to termin nieadekwatny i zasłaniający raczej istotę sprawy niż ją oświetlający. Kluczowy i wielokrotnie komentowany tekst na ten temat – pod znaczącym i paradoksalnym tytułem „I hate World Music” – napisał już kilkanaście lat temu David Byrne, jedna z najbardziej szanowanych i ikonicznych postaci w świecie muzyki. Ale mimo szacunku (uwielbienia?) dla dokonań Byrne’a, myślałem wówczas – i myślę nadal – że może nadmiernie emocjonalnie podchodzimy do hasła, etykietki, która ma nam ułatwić komunikację, a nie stygmatyzować. Czytaliśmy bowiem przed laty u Byrne’a i czytamy dziś w „Guardianie”, że termin ten jest „mało subtelnym sposobem na potwierdzenie hegemonii zachodniej popkultury”. Doprawdy? Yale Evelev, szef założonej przez Byrne’a znakomitej oficyny Luaka Bop, twierdzi: „Zawsze uważaliśmy się za wytwórnię muzyki pop. Kiedy ludzie mówili, że jesteśmy wytwórnią world music, chcieliśmy zapaść się pod ziemię”.
Istotą problemu jest zatem jednocześnie muzyka i „polityka”. Ciekawy jest argument geograficzno-kulturowy, że to kolejny etap kolonializmu. A co będzie, jeśli przypomnimy sobie, że w kontekście world music mówiło się też o wykonawcach bułgarskich, skandynawskich, portugalskich, etc., tak, także polskich, a nawet brytyjskich czy amerykańskich? Trudno go więc uznać za przejaw euro-amerykańskiego protekcjonalizmu wobec artystów będących „egzotyczną ciekawostką”, jako przejaw dzielenia świata na „nas” i „ich”. Oczywiście, ogólnikowość pojęcia i jego nieadekwatność mogą być wręcz anegdotyczne, skupia ono bowiem zdumiewająco szerokie spektrum form muzycznej ekspresji. Ale czy inne gatunki są lepsze? Przykładowo: czy blues to Son House czy raczej Stevie Ray Vaughan? Rock to The Shadows czy White Stripes? A jazz: Nat King Cole czy John Zorn? Tak, w sklepach (dopóki jeszcze one są) płyty tych artystów znajdziemy w tych samych przegródkach.
Fachowcy z brytyjskiego dziennika deklarują, że nie będą już używali dawnego terminu, a recenzowane płyty będą lądowały w stosownych szufladkach, jak pop, rock, dance music, metal itp. Czy jednak nazwanietak tej twórczości wpłynie na jej popularność, docieralność do słuchaczy? Do jakiej kategorii zaliczono by dziś wspomnianego Nusrata Fateh Ali Khana albo inne odkrycia Real World, choćby Ayuba Ogadę, Remmy’ego Ongalę, Geoffreya Oryemę, Yungchen Lhamo, Sheilę Cahndrę, Ashkhabad, Mari Boine i tylu, tylu innych? Mam przypuszczenie, graniczące z pewnością, że gdyby te ćwierć wieku temu ich twórczość promowano pod szyldem „pop”, nigdy by do mnie nie dotarła…
Obawiam się, że rezygnacja z takiego czy innego hasła identyfikującego spowoduje, że wszystko, co nie „zachodnie”. tym bardziej rozpłynie się i rozpuści niezauważalnie w wielkim oceanie popowej, komercyjnej, medialnej magmy, osaczającego nas zewsząd lepkiego muzaka. Zwłaszcza że – pomijając marketingowe i promocyjne aspekty – terminy określające muzyczne gatunki mają przecież służyć porozumieniu, komunikacji. Temu, by łatwiej było odnaleźć daną muzykę.
Termin world music nie jest z pewnością idealny, ale czy – odkładając na bok argumenty poprawnościowe, kolonizatorskie – nie stracimy na rezygnacji z niego? Sądzę, że istnienie takiego szyldu bardzo pomogło np. muzyce pakistańskich mistrzów w dotarciu do milionów ludzi na całym świecie. W tym, że z „muzyki świata” stała się „muzyką światową”. Nie chodzi nawet o sukces komercyjny czy finansowy, ale o to, że tłumy słuchaczy odkryły raptem coś wyjątkowego. Co jednak będzie dalej? Czas pokaże.
Tomasz Janas
***
Więcej recenzji i felietonów - w naszych działach Słuchamy i Piszemy.