Ostatnio zbyt często uczestniczę w pogrzebach tych "Ostatnich wiejskich muzykantów" i na mszach żałobnych. Księża na ogół ani się nie zająkną o tym, kogo chowają, pewnie traktowali ich weselną profesję jako coś niestosownego i grzesznego. Po mszy były mowy pogrzebowe (też nowość). Poproszono mnie o zabranie głosu w imieniu środowiska warszawskiego. Trudne zadanie, bo mówiłem po Andrzeju Jurkowskim - przyjacielu i mecenasie Lipca, wzruszająco wspominał Tadeusza. Po nim dyrektorka skansenu w Radomiu – to wystąpienie było raczej rocznym sprawozdaniem z działalności placówki a nie wspomnieniem po wybitnym artyście. Szliśmy licznym pochodem na cmentarz. Tak myślę, na ilu weselach tych żałobników Tadeusz grał? Wiatr się uspokoił. Żałobnicy rozglądali się wokół szukając w tłumie znajomych. Dawno się nie widzieliśmy, czas nas nie oszczędził, pochylone na zimnie sylwetki mocno starszych muzykantów. Rozmawiamy; same złe wieści, choroby, śmierci bliskich, niemożność grania. Na cmentarzu tłum wokół grobu i pod koniec sytuacja niezwykła; kilkunastu muzykantów zagrało razem ulubionego Lipcowego mazurka. W cmentarnej ciszy brzmiało to przejmująco.
Zaczęło się duchowe odrodzenie Tadeusza Lipca. Harmonię podarował mu wielbiciel, Andrzej Jurkowski. No i wspierała go partnerka Jadzia. Grał coraz lepiej, przestałem słyszeć w jego grze wieloletnie zaniedbania, a jak grał z Piotrem Gacą mazurki, to było mistrzostwo świata. Zaczęli do niego przyjeżdżać młodziacy z Domu Tańca. No i spadł na niego deszcz nagród za wspaniałą grę.
***
Poznałem Tadeusza w 1980 roku. Nagrywałem w Wygnanowie jego brata przyrodniego - znakomitego harmonistę Mariana Lipca z kapelą. Przyszedł Tadeusz, miał wtedy złe dni. Rzucił granie na weselach, sprzedał harmonie. Przeniósł się do Radomia, pracował przy najcięższych fizycznie pracach budowlanych, pił. Pokazał mi sterane ręce i żalił się, że nie może biegle przebierać po klawiaturze. Nie zagrał wtedy, ale jakieś ziarno tęsknoty za graniem w nim się obudziło. Następne spotkanie było już inne, bo na weselu córki Mariana zagrał z kapelą. To wtedy jeden z weselników podszedł do mnie i powiedział: szkoda chłopa, całkiem się zmarnuje, a pięknie gra. Mniej więcej od tego czasu zaczęło się duchowe odrodzenie Tadeusza Lipca. Harmonię podarował mu wielbiciel, Andrzej Jurkowski. No i wspierała go partnerka Jadzia. Grał coraz lepiej, przestałem słyszeć w jego grze wieloletnie zaniedbania, a jak grał z Piotrem Gacą mazurki, to było mistrzostwo świata. Zaczęli do niego przyjeżdżać młodziacy z Domu Tańca. No i spadł na niego deszcz nagród za wspaniałą grę.
Taka opowieść na koniec. Działo się to w latach 1980. w bloku z wielkiej płyty w Radomiu. Tu mieszkał Tadeusz Lipiec. Siedział w pokoju i piłował na harmonii wprawki. W tym bloku pracowała ekipa ocieplająca dom i traf chciał, że pracował w niej znakomity skrzypek Józef Papis, który na rusztowaniu usłyszał znajomą muzykę. Wdrapał się i zaczął stukać w okno. Zaskoczony Tadeusz wpuścił go przez to okno. Lipiec miał w domu skrzypce. Papis nie wrócił do roboty tego dnia, muzykowali do późnej nocy.
Tak odchodzi tradycyjna muzyka weselna, nie potrafi sobie znaleźć miejsca, ale może to my nie wiemy jak ją zaakceptować.
Andrzej Bieńkowski
***
Więcej recenzji i felietonów - w naszych działach Słuchamy i Piszemy.