„Od lat zajmuję się praktykowaniem ludowej muzyki, śpiewu oraz tańca, i niezmiennie towarzyszy mi pytanie, co kryje się pod pojęciem Tradycji? Czy ten zbiór melodii, rytmów, zachowań, obrzędów, artefaktów, wyobrażeń na temat kultury ludowej, którym dziś dysponujemy wskazuje na to, iż była to kiedyś całościowa wizja świata, w pełni go opisująca i porządkująca? Czyż Tradycji nie można by wręcz uznać za spadkobierczynię owej antycznej idei Harmonii Mundi, ale w formie ludycznej, popularnej, swojskiej – Harmonia Vulgaris?” – pisał Jacek Hałas, zapowiadając grudniową premierę swojego autorskiego spektaklu w poznańskim Centrum Rezydencji Teatralnej Scena Robocza („Harmonia Vulgaris”, 13 i 14 grudnia 2019).
Doświadczeni artyści: klasycy, mistrzowie folkowej formuły, a zarazem przecież chyba przyjaciele i sceniczni partnerzy znaleźli w sobie potrzebę i pomysł na to, by stworzyć swoją narracyjną opowieść, własny mit, próbę uporządkowania chaotycznego świata wokół tego, co tak kruche, a zarazem fundamentalne: muzyki tradycji. Tomasz Janas
Ważne to i fundamentalne wręcz pytania, niezwykły też i wielce ambitny zamiar, by choćby w sposób skrótowy i symboliczny opisać tymi kategoriami cały świat. By cały dostępny zasób wiedzy i mądrości, doświadczeń i intuicji skumulować w niespełna godzinnym scenicznym dzianiu się: spektaklu, którego osią, a w pewnym sensie i zasadniczą treścią są ludowe, dodajmy: wielopolskie ludowe utwory w niestylizowanej formule, które stały się tu wehikułem opowieści. Opowieści nielinearnej, nie fabularnej, bo też próbującej przecież z perspektywy bodaj „kosmicznej” uchwycić porządek, sens, a nade wszystko ową harmonię świata.
Nie czas tu i miejsce na szczegółową recenzję dzieła (teatrologiczną, muzykologiczną, antropologiczną – potencjalnych perspektyw jest tu co niemiara). Poprzestanę na mało odkrywczym, za to głęboko prawdziwym stwierdzeniu, że spektakl warto zobaczyć (mam nadzieję, że są przewidziane jego dalsze prezentacje) zarówno z uwagi na sam pomysł, na jego walory plastyczne, jak i na udział muzyków ludowych, ze szczególnym uwzględnieniem kapeli Manugi. Ale warto też podkreślić, że ważne role (chciałoby się powiedzieć symboliczne, choć prawdą jest, że symboli znajdziemy w spektaklu mnóstwo) grają tu Julia, Jonasz i Jakub Hałasowie, a zatem dzieci Autora. Z perspektywy widza można odnieść wrażenie, że spektakl staje się również zbiorowym, rodzinnym doświadczeniem, w najlepszym znaczeniu tych słów. Że oto sztuka staje się wspólnym odkrywaniem świata w jego fundamentalnych aspektach. A językiem, w którym się o tym opowiada, jest język muzyki tradycyjnej.
Co ciekawe, całkiem naturalne wydaje się tu skojarzenie z innym spektaklem, choć ze względów budżetowych i produkcyjnych nieporównanie – użyjmy tego mało adekwatnego słowa – efektowniejszym. Mam na myśli „Bursztynowe drzewo” przygotowane w Nowohuckim Centrum Kultury przez Joannę, Jana i Stanisława Słowińskich przy udziale wielu muzyków i tancerzy pod reżyserską opieką Agnieszki Glińskiej. Nie chcę tych przedstawień porównywać, a tym bardziej ich twórców na siłę konfrontować. Wręcz przeciwnie! Interesujące, a może nawet zachwycające, wydaje mi się to, że – oto niejako równolegle – doświadczeni artyści: klasycy, mistrzowie folkowej formuły, a zarazem przecież chyba przyjaciele i sceniczni partnerzy znaleźli w sobie potrzebę i pomysł (!) na to, by stworzyć jakąś swoją narracyjną opowieść, jakiś własny mit, jakąś próbę uporządkowania chaotycznego świata wokół tego, co tak kruche, a zarazem fundamentalne: muzyki tradycji, choć przecież rozmaicie rozumianej. I raz jeszcze: nie najmniej ważne, że próby te podejmowane są wespół z najbliższymi.
Oczywiście bowiem to, co jest (było?) typowe dla muzyki wiejskiej, czyli naturalny przekaz przechodzący z ojca na syna, w perspektywie muzyki folkowej / interpretowanej / odtwarzanej już wcale tak oczywiste nie jest. W kręgu pasjonatów sięgających wspólnie do źródeł jakiejś tradycji, w kręgu zatem twórców tzw. folkowych kryterium rodzinne jest absolutnie względne i z pewnością niepierwszoplanowe. A jednak przecież takie związki da się odnaleźć w wielu dawnych i dzisiejszych zespołach. Na myśl przychodzą choćby bracia Rychli, wspominana już poniekąd kapela Muzykanci, a więc Słowińscy i Hałasowie, ale też Sielska Kapela Weselna oraz Transkapela, a i Wędrowiec, a może nade wszystko Kapela Maliszów i tylu, tylu innych. Co oczywiście nie oznacza, że rodzina czy rodzinność jest warunkiem osiągania sukcesów, ale co przede wszystkim potwierdza, że nie jest ona w tym przeszkodą.
Wróćmy jednak do tych rodzin, których pokolenia wzrastają w szacunku wobec muzyki. Swego rodzaju symbolami rodzinności i najwyższego kunsztu artystycznego, a zarazem wierności tradycji i mądrego jej zaplatania we współczesność mogą być góralskie rody Trebuniów-Tutków i Karpieli. A skoro o tych ostatnich mowa, to nie tyle warto, ile trzeba posłuchać pięknego dwupłytowego albumu z ich muzyką, wydanego właśnie przez RCKL pod numerem 32 w najsłynniejszej ze słynnych serii Muzyka Źródeł. Najpierw zatem muzyka Bolesława Karpiela-Bułecki, a potem jego synów Jana i Sebastiana rozbrzmiewa w swoim źródłowym, wzorcowym, archetypicznym wręcz charakterze. Mając taki wzór, takie doświadczenia, mając uświadomioną taka wiedzę – można budować wokół siebie własne światy, własną harmonię.
Tomasz Janas
***
Więcej recenzji i felietonów - w naszych działach Słuchamy i Piszemy.