31 grudnia 1988 roku, Krzysztof Wielicki jako pierwszy człowiek na świecie wszedł samotnie na czwartą górę Ziemi - Lhotse (8516 m n.p.m.) - jego wyczynu nie powtórzy prawdopodobnie nikt, bo okoliczności, jakie towarzyszyły wydarzeniom, były wyjątkowe.
K2 dla Polaków: zdobywanie K2 powinien poprzedzić atak wspinaczy na swoje ego. "Big Brother” też nie pomógł
Aneta Hołówek: tuż przed ostatnim wyjazdem na K2 mówił mi pan: my Polacy lubimy mieć pod górkę, zawsze tak było. Jak był cel, było wyzwanie, to Polacy zawsze lubili "wymachiwać szabelką". Tak właśnie pan myślał, planując zimowe wejście na Lhotse?
Krzysztof Wielicki: powiedziałbym nawet więcej. To nie było tylko "wymachiwanie szabelką", ale wiązało się z głębszą potrzebą zapisania się w historii. My zwyczajnie mieliśmy głód sukcesu, a gdzie w latach 70. czy 80. można było odnieść sukces? W swojej pracy, zawodzie? Niekoniecznie, bo kariera bardzo wolno się rozwijała. Więc jak ktoś miał pasję, to starał się ją realizować. Chcieliśmy nie tylko ciekawie zapisywać karty swojego życia, ale mieliśmy też ambicję zapisania się w historii, w moim przypadku alpinizmu i himalaizmu. Ludzie w tamtych czasach, jeśli tylko znaleźli jakąś możliwość dokonania czegoś, natychmiast próbowali to osiągnąć. Wtedy rzeczywiście trzeba było "machać tą szabelką", bo był cel czy tam "wróg" - obojętnie jak to nazwiemy. Zresztą w nas dochodził do głosu także patriotyzm. Koledzy z innych krajów działali, zdobywali, właściwie wielka eksploracja się zakończyła, wszystkie szczyty ośmiotysięczne zostały zdobyte bez udziału Polaków i my uderzyliśmy w nutę, że Polacy nie gęsi... I jak się stworzyły możliwości wyjazdów, my jako przedstawiciele dyscypliny sportowej otrzymywaliśmy paszporty sportowe i mogliśmy ruszać w świat, to spowodowało bum i wszyscy "chwycili szable w dłoń" i ruszyli do boju, walcząc o swoją i naszą pozycję w świecie. I to nam się udało (Polacy wymyślili konkurencję zimowego zdobywania ośmiotysięczników i to Polacy wiodą prym w tym fachu - na dziesięć z czternastu ośmiotysięczników Polacy zimą wchodzili pierwsi, jedno z tych wejść jest polsko-włoskie - przyp. red.), ale to chyba tak jest, że jak człowiek ma pod górkę, to bardziej walczy.
AH: wyprawę na Lhotse udało się zorganizować dzięki uprzejmości kolegów z Zachodu
KW: wiosną 1988 ja, Andrzej Zawada oraz Leszek Cichy spotkaliśmy się z grupą Belgów, to byli przyjaciele Andrzeja Zawady. Belgowie zaproponowali nam udział w zimowej wyprawie na Everest. Dobrze kombinowali, zapraszając trzech Lodowych Wojowników, którzy już na najwyższej górze świata byli (Leszek Cichy i Krzysztof Wielicki byli pierwszymi, którzy zimą 1980 roku stanęli na szczycie Everestu - przyp. red.). Zaproszenie przyjęliśmy, bo Belgowie byli fajni, ale bardziej nas interesowało Lhotse, szczyt położony tuż obok Everestu, który jeszcze nie był zdobyty zimą. Oni na to przystali, bo 10 tysięcy dolarów na dodatkowe pozwolenie nie stanowiło dla nich żadnego problemu. Tak staliśmy się członkami wyprawy belgijskiej, choć wyprawa oficjalnie była belgijsko-polska.
AH: na Lhotse w 1988 wspinał się pan cztery miesiące po wypadku, który miał miejsce podczas wspinaczki na Bhagirati II. Na ośmiotysięcznik pojechał pan z uszkodzonym barkiem i kręgosłupem.
Krzysztof Wielicki Takie wspinanie nazywamy "sztuką cierpienia". Czasami żeby coś osiągnąć trzeba pocierpieć, a cierpienie uszlachetnia
KW: z Belgami dogadaliśmy szczegóły, wszystko pięknie się układało, ale pod koniec sierpnia 1988 roku wspinaliśmy się na Bhagirati II w Indiach. Tam miałem wypadek, złamałem kręgosłup. Wróciłem do Polski, postawiono diagnozę, dostałem drugi w życiu gorset i musiałem się rehabilitować, a data wyjazdu na Lhotse zbliżała się wielkimi krokami. Leczyłem się i nie bardzo wiedziałem co mam zrobić z tym gorsetem. W końcu koledzy Zawada i Cichy polecieli, a ja się wahałem. W końcu pomyślałem, że z takiej okazji, takiej gratki - darmowej wyprawy z perspektywą zrobienia wyniku - grzech nie skorzystać. Wypadek trochę pokrzyżował mi szyki, ale powiedziałem: niech się dzieje co chce, jadę. Wsiadłem w samolot i ruszyłem na podbój kolejnego szczytu.
AH: pan, Andrzej Zawada oraz Leszek Cichy wspieraliście Belgów w ich działaniach na Evereście. Na Lhotse wszedł pan jednak sam. Dlaczego?
KW: Belgowie walczyli na Evereście, dotarli mniej więcej do 8200, ale gdzieś zaraz po świętach zrezygnowali z dalszej działalności. Mieli w ekipie wypadek śmiertelny, zmarł jeden z Szerpów i nie dziwię się, że zakończyli wyprawę i zaczęli się pakować. My przypomnieliśmy im wówczas o naszej umowie. Oni oczywiście potwierdzili ustalenia. Zostawili nam w bazie niezbędną żywność, a w dodatku została z nami jeszcze jedna Belgijka, która jakoś tak poczuła bluesa do Polaków, rozumiała też to nasze wspinanie się "z szabelką". W nagrodę za swoją postawę Ingrid zresztą mogła się z nami wspinać. Ruszyliśmy więc w górę we czworo. Dotarliśmy na 6500 m n.p.m., tam okazało się, że Andrzej Zawada nie będzie szedł dalej, miał już swoje lata, Leszek Cichy źle się poczuł, Ingrid stwierdziła, że też nie jest z nią najlepiej. A ja czułem się wyśmienicie i bałem się czekać aż oni wyzdrowieją, bo pogoda była dobra. Stwierdziłem więc, że idę sam. Zawada trochę kręcił nosem, ale powiedziałem wówczas: macie lornetkę, to będziecie mnie obserwować, będzie bezpiecznie... I wyruszyłem sam. Dotarłem do 7400, tam stał namiot, wykorzystywaliśmy go razem z Belgami podczas wcześniejszej wspinaczki na Everest - do tej wysokości, a nawet do 7500, droga na Everest i Lhotse jest wspólna - potem dopiero one się rozdzielają. Namiot był podarty, ale jakoś przesiedziałem w nim do trzeciej w nocy. Ugotowałem tam też herbatę i potem wyruszyłem do szczytu. Nie pamiętam o której dotarłem na wierzchołek Lhotse, była może 10, może 12. Pamiętam, że nie poczułem jakiejś wielkiej radości po dotarciu do szczytu, to było samotne wejście, nie mogłem tej euforii z kimś dzielić, no i musiałem myśleć o zejściu. Nie wiedziałem zresztą, że najgorsze czeka mnie właśnie w drodze powrotnej.
AH: opracował pan wtedy specyficzny plan zejścia, po każdych 20 metrach … przerwa, która kończyła się krótką drzemką.
Krzysztof Wielicki To był dla mnie taki zastrzyk siły, świadomość, że ktoś wychodzi mi naprzeciw zmobilizowała mnie jeszcze bardziej. Kiedy doszedłem do namiotu był tam już Leszek... szkoda, że nie Ingrid, bo pomyślałem sobie, że fajnie byłoby z panną jakoś miło spędzić czas, bo to był sylwester, no ale zobaczyłem Cichego i stwierdziłem: niech będzie
KW: jak zacząłem schodzić, stwierdziłem, że wejście na szczyt nie było trudne. Podczas schodzenia uderzenia raków o lód przenosiły się na kręgosłup i w zejściu cierpiałem najbardziej. Byłem też wyczerpany, miałem drgawki. Schodziłem około 20 metrów, potem zatrzymywałam się, liczyłem do dwudziestu i ruszałem dalej, ale czasami podczas przystanku zasypiałem. Zdarzyło się, że zawisłem też na samych czekanach, tracąc na moment przytomność. Wiedziałem jednak, że muszę walczyć, muszę dojść do namiotu, bo jak do niego nie dotrę, to będzie bardzo źle. Jak zobaczyłem, że od namiotu ktoś idzie w moim kierunku, to dostałem dodatkowych sił. Wiedziałem, że ten ktoś nie może mi fizycznie pomóc, ale jego obecność była niezwykle ważna dla mojej psychiki. To był dla mnie taki zastrzyk siły, świadomość, że ktoś wychodzi mi naprzeciw, zmobilizowała mnie jeszcze bardziej. Kiedy doszedłem do namiotu, był tam już Leszek... szkoda, że nie Ingrid, bo pomyślałem sobie, że fajnie byłoby z panną jakoś miło spędzić czas, bo to był sylwester, no ale zobaczyłem Cichego i stwierdziłem: niech będzie. Żartuję sobie, ale chcę podkreślić, że to partnerstwo, które już zresztą przerabialiśmy kilka lat wcześniej na Evereście, było niezwykłe. Leszek pomimo choroby przyszedł mi z odsieczą z dołu. To z jego strony był dowód prawdziwego górskiego partnerstwa.
Piotr Tomala: Polacy nie mają wyłączności na K2. Jak ulegnie? Może zacząć się pogoń za koroną 20 pików ośmiotysięcznych
AH: w 1988 dokonał pan czegoś niesamowitego, w takim pakiecie - zimą, solo i w gorsecie, tego raczej już nikt nie powtórzy?
KW: wyszło tak trochę przez przypadek, ale najważniejsze jest, że tym wejściem ugruntowaliśmy naszą pozycję Lodowych Wojowników.
AH: czy pana lekarz wiedział, że przerwał pan rehabilitację, by w tej przerwie, ze złamanym kręgosłupem, wejść sobie na ośmiotysięcznik?
KW: lekarz nawet nie wiedział, że ja gdzieś wyjechałem. Mój plan znała jedynie żona, ale ona tylko popukała się w głowę, bo wiedziała, że jak sobie coś postanowię, to nic mnie nie powstrzyma. A lekarzowi po co miałem mówić, stwierdziłby tylko, że jestem wariatem, więc pomyślałem, że lepiej będzie, jak nie podzielę się tym pomysłem. Media wtedy nie działały tak jak teraz, więc przed wyjazdem było cicho sza. Ale jak wyprawa wróciła z sukcesem, to pojawiła się wzmianka, że do kraju wrócili członkowie polsko-belgijskiej wyprawy i że na Lhotse wszedł Wielicki. Po jakimś czasie spotkałem swojego lekarza. Tylko mi pogroził palcem i stwierdził, to co powiedziałby i przed wyjazdem: ty wariacie, kiedyś skończysz w mojej klinice. Póki co nigdy więcej go nie odwiedziłem.
AH: zdobycie Lhotse w takich okolicznościach ma dla pana jakąś szczególną wartość?
KW: takie wspinanie nazywamy "sztuką cierpienia". Czasami, żeby coś osiągnąć, trzeba pocierpieć, a cierpienie przecież uszlachetnia. Jeśli takie cierpienie prowadzi do osiągnięcia wymarzonego celu, to ma zupełnie inną wartość. Patrzymy na taki wyczyn nie jak na coś złego, ale jak na coś dobrego.
AH: gdyby teraz jakiś wspinacz – dajmy na to Adam Bielecki - chciał z panem jako kierownikiem wyprawy pojechać w takim gorsecie zimą na K2, wziąłby go pan ze sobą, czy raczej popukał się w głowę?
KW: w ogóle nie przeszedłby badań, teraz trzeba mieć kartę zdrowia sportowca, to jest niezwykle ważne. Już nie jest tak jak kiedyś. Teraz przepisy by na taką fantazję nie pozwoliły, każdy musi mieć aktualne badania. W tamtych czasach było łatwiej o taką nienormalność i szaleństwo, dzisiaj to by było niemożliwe. Adam nie mógłby tego powtórzyć.
AH: uważa pan, że 30 lat temu przekroczył jakąś granicę, że przesadził pan?
KW: wszyscy popełniamy wiele błędów, ja i moi koledzy wiele takich mamy na koncie, ale mówi się, że szczęście i doświadczenie sprzyja tym dobrym. Wspinam się już 48 lat, często zbliżałem się do tej czerwonej linii. Nigdy jednak nie wiadomo czy jest się przed tą linią, czy za nią. To odczucie jest bardzo subiektywne, ale szczęście jest niewątpliwie niezbędne. Biorąc pod uwagę to, ile lat spędziłem w górach wysokich, to nie powinienem już żyć, a ja wciąż tu jestem.
*
Krzysztof Wielicki jest piątym człowiekiem na świecie, który zdobył Koronę Himalajów i Karakorum - wszystkie 14 ośmiotysięczników. Na trzy z nich: Mount Everest, Kanczendzongę oraz Lhotse Wielicki wszedł jako pierwszy człowiek zimą.
Wspinacz ma na swoim koncie wiele innych sukcesów. Na Broad Peak niemal wbiegł. Nikt przed nim nie zrobił tego w tak zawrotnym tempie. Himalaista wyszedł z bazy i dotarł na wierzchołek ośmiotysięcznika w ciągu jednej doby. Zdobycie Dhaulagiri zajęło mu 16 godzin. Zarówno na ten szczyt, jak też na Sziszapangmę wspiął się solo, wytyczając nowe drogi.
Krzysztof Wielicki: teraz takie czasy - nie mamy lodowych wojowników, a mamy pieniądze
Samotnie podchodził też na Gaszerbruma II i na Nanga Parbat, jedną z największych ścian Ziemi. Świadkami tego drugiego wyczynu byli jedynie pakistańscy pasterze obserwujący Wielickiego z oddalonych łąk. Himalaista brał także udział w kilku wyprawach na K2. Dopiero podczas czwartej, latem 1996, jego upór został nagrodzony. Wszedł na szczyt Filarem Północnym z dwoma włoskimi alpinistami.
W 2013 roku Krzysztof Wielicki był kierownikiem ekspedycji, której celem było pierwsze zimowe wejście na Broad Peak. 5 marca 2013 górę zdobyli Adam Bielecki, Artur Małek, Maciej Berbeka oraz Tomasz Kowalski. Niestety, dwaj ostatni wspinacze zginęli podczas zejścia ze szczytu.
Zimą 2017/2018 Wielicki kierował Polską Narodową Wyprawą na K2. Polakom nie udało się stanąć na szczycie, ale dokonali innej wielkiej rzeczy. Ekipa w składzie Piotr Tomala, Adam Bielecki, Denis Urubko i Jarosław Botor wspierana przez kierownika Krzysztofa Wielickiego oraz pozostałych członków Narodowej Wyprawy wyruszyła z bazy pod K2, by ratować Tomka Mackiewicza i Elizabeth Revol, którzy wspinali się na Nanga Parbat. Mackiewicz i Revol zdobyli szczyt Nanga Parbat, jednak zakończyło się to dramatem, z którego obronną ręką wyszła jedynie Francuzka. Bielecki i Urubko, po brawurowej akcji, sprowadzili wspinaczkową partnerkę Mackiewicza do bazy.
W październiku 2018 Krzysztof Wielicki otrzymał Nagrodę Księżniczki Asturii. W czasie uroczystości w teatrze Campoamor król Hiszpanii Filip VI odnotował, że polski laureat uprawia jedną z najtrudniejszych dyscyplin sportowych. - Krzysztof Wielicki jest jednym z największych himalaistów w historii oraz ikoną polskiej szkoły z lat 80. (…) Jego specjalnością jest szybkość, samotne ataki szczytowe oraz wyjątkowa wytrzymałość na chłód, czyli trzy elementy, które towarzyszą temu sportowi - stwierdził Filip VI.
JERZY KUKUCZKA - SERWIS SPECJALNY
W archiwach Polskiego Radia zachowało się wyjątkowe nagranie. Wyczyn Wielickiego z 1988 roku skomentował w audycji "7 dni w kraju i na świecie" Jerzy Kukuczka. - Wczoraj dowiedziałem się o wielkim polskim sukcesie w Himalajach, o pierwszym zimowym wejściu na czwarty szczyt Ziemi, Lhotse - powiedział Jerzy Kukuczka na wieść o wyczynie Krzysztofa Wielickiego. - Zrobił to w prawdziwie swoim stylu, 1300 metrów wspinał się samotnie. Tym samym udowodnił, że Polacy w Himalajach zimą są po prostu bezkonkurencyjni - podkreślał Kukuczka, pierwszy Polak i drugi człowiek na świecie, który zdobył Koronę Himalajów i Karakorum. W 1989 Kukuczka zginął na Lhotse.
Aneta Hołówek, PolskieRadio24.pl