21 marca 1973 roku zmarł Jan Marcin Szancer, grafik, malarz, rysownik, scenograf filmowy i teatralny. Sławę zyskał jako wybitny ilustrator książek dziecięcych, przede wszystkim dzieł swego przyjaciela Jana Brzechwy.
09:34 na poczatku byla lodz___pr iii 21453_tr_0-0_17e581c9[00].mp3 Jan Marcin Szancer: tuż po wojnie w Łodzi chodziliśmy z Brzechwą dosłownie w jednej parze spodni. Kiedy on wychodził na miasto, wkładał je, a ja musiałem czekać w łóżku. Potem dorobiliśmy się drugiej pary spodni, mebli, płaszczy i jakoś zaczęliśmy żyć. I w końcu wróciliśmy do tej naszej Warszawy. (PR, 1969)
***
Czytaj także:
***
Człowiek renesansu
Artysta jest autorem ilustracji w około 300 książkach dla dzieci, młodzieży i dorosłych – m.in. w wydaniach Cervantesa, Haška, Puszkina, Andersena, Swifta i Twaina, w "Panu Tadeuszu" Mickiewicza czy "Akademii Pana Kleksa" Brzechwy.
Zaprojektował wiele scenografii lub kostiumów w teatrze, w telewizji i w produkcjach filmowych, takich jak "Żołnierz królowej Madagaskaru" Jerzego Zarzyckiego oraz "Panienka z okienka" i "Awantura o Basię" Marii Kaniewskiej. Sam również próbował swych sił jako scenarzysta i reżyser, czego owocem był m.in. film dokumentalny "Teatr mój widzę ogromny".
10:04 moja przygoda z filmem___pr iii 21025_tr_0-0_17e50fa6[00].mp3 Jan Marcin Szancer: w moim życiu miałem szereg przygód z filmem. Pierwsza zaczęła się bardzo dawno. Na Plantach w Krakowie zbudowano taką szopę, na której napisano "Edison". Tam na ekranie ruszały się jakieś obrazki, skakali jacyś ludzie, płynęły jakieś okręty. Tam za parę groszy dzieci mogły zobaczyć ów cudowny wynalazek (PR, 1969)
Tworzył plakaty, projekty pocztówek i znaczków pocztowych, exlibrisy, a od czasu do czasu również obrazy olejne. Bywał fotografem, dziennikarzem i bajkopisarzem, piastował stanowiska kierowników artystycznych czasopisma "Świerszczyk" oraz nowo powstałej Telewizji Polskiej. Ponadto uczył grafiki studentów warszawskiej Akademii Sztuk Pięknych.
Taką rozpiętość artystycznej działalności i zainteresowań Jana Marcina Szancera wytłumaczyć można najwcześniejszym etapem jego biografii, który zapoczątkowała, jak sam wspominał w Polskim Radiu, "jedna z największych pomyłek" jego ojca. – Mógłbym to nazwać nawet historyczną klęską, która wlokła się za nim i za mną po dzisiejszy dzień, a nawet przeszła na mojego syna – mówił twórca.
09:21 pomylka z pointa___pr iii 21024_tr_0-0_17e5ec1c[00].mp3 "Pomyłka z pointą". Jan Marcin Szancer opowiada o swoim dzieciństwie, przeprowadzce do domu przy ulicy Kochanowskiego w Krakowie, oryginalnym sublokatorze i nieoczekiwanym wejściu w świat sztuki (PR, 1969)
"Bajecznie kolorowa opowieść"
Jan Marcin Szancer urodził się w Krakowie 12 listopada 1902 roku. Był najmłodszym dzieckiem Stanisławy z Pierackich i Edwarda Szancera, pochodzącego z rodziny żydowskiej, która w XIX wieku przeszła na katolicyzm. W autobiografii "Curriculum vitae" artysta tak opisał swoją rodzinę: "ojciec - matematyk roztargniony, matka - piękna jak Anna Jagiellonka z portretu Matejki. Dwaj bracia i siostra. Ja byłem tym trzecim bratem, o którym mówiło się, że powinien zostać aptekarzem".
O tym, że Szancer jednak nie został aptekarzem, zadecydował ciąg przypadków, który rozpoczął się w dniu kupna przez Edwarda Szancera domu przy ulicy Kochanowskiego w Krakowie. – Mieszkanie na drugim piętrze nad nami, które dotychczas stało pustką, zajął nowy lokator. Najpierw zjawiła się u nas z wizytą pani w kapeluszu ze starymi piórami. Mąż pięknej pani nie pokazywał się na razie, pozostał w hotelu, bo się przeziębił w czasie długiej podróży gdzieś z Kaukazu – mówił grafik w 1969 roku.
– Następnego dnia usłyszeliśmy rumor – ciągnął Szancer. – Na schodach przed domem stał wóz meblowy, a tragarze wnosili do bramy i po schodach bardzo dziwne przedmioty. Na początku owego korowodu niesiono kilka sztalug, dalej podesty, skrzynki, potem zbroje rycerskie, broń sieczką związaną w pęki, całe toboły wyrudziałych draperii, wschodnie siodła i poduchy skórzane. "Boże, czy oni w ogóle nie mają mebli?" - jęknęła matka, a ojciec machnął tylko ręką. "Nie będą płacili" - powiedział i zamknął się w pokoju. To był straszny dzień, który stał się początkiem bajecznie kolorowej opowieści mojego dzieciństwa – wspominał artysta.
Człowiekiem, który wprowadził się do domu Szancerów, był Leonard Stroynowski, malarz, uczeń Jana Matejki, przyjaciel krakowskiej bohemy. Odwiedzali go literaci, artyści i bywalcy salonów. Pojawiały się "okryta kraciastą chustką pani Tetmajerowa" i "melancholijna, na czarno ubrana pani o oczach ogromnych jak latarnie", którą nazywano "Rachelą".
– Nie zdawałem sobie z początku sprawy, że ludzie, których spotykam codziennie na schodach i którzy coś mi przypominają, to ci sami, których widziałem na scenie, a właściwie ci, których przedstawiają aktorzy w tym niezwykłym dramacie pod tytułem "Wesele" – opowiadał Jan Marcin Szancer.
To był dopiero wstęp do prawdziwej przygody. – Okazało się, że mój ojciec miał rację. Po pewnym czasie państwo Stroynowscy przestali płacić czynsz – wspominał artysta. – Pani Stroynowska z pewnym zakłopotaniem zaproponowała moim rodzicom, że czynsz odpracuje jej mąż lekcjami rysunków. W ten sposób zostałem jego uczniem. Tak więc na skutek dziwnego faktu, że pan Stroynowski nie zapłacił czynszu, ja zostałem malarzem – mówił.
Profesor bez dyplomu
Jan Marcin Szancer nie bez powodu nazwał ów prolog artystycznej biografii "historyczną klęską" swego ojca. Edward Szancer nie sprzyjał bowiem plastycznym pasjom syna, twierdząc, że najpierw trzeba zdobyć porządny zawód, a potem można sobie malować w wolnym czasie. Jednak młodzieniec, ku utrapieniu rodziców, nie kwapił się do nauki. Potem, wysłany przez ojca do dalekiego krewnego, który był farmaceutą, mieszał odczynniki nie zgodnie ze sztuką apteczną, lecz według kolorów, co później miało zainspirować Jana Brzechwę podczas tworzenia postaci Pana Kleksa.
Jeszcze na początku studiów ojcu udawało się trzymać Jana Marcina w ryzach, ale trwało to niedługo. Szancer, początkowo student historii Uniwersytetu Jagiellońskiego, przeniósł się wkrótce na krakowską Szkole Sztuk Pięknych, gdzie w latach 1920-1926 uczył się malarstwa w pracowni Józefa Mehoffera i Karola Frycza.
Na studiach zaczął tworzyć pierwsze dekoracje teatralne. Zorganizował też pierwszą wystawę swoich obrazów, które jednak, wbrew jego młodzieńczej pewności siebie, zostały przyjęte chłodno. – Ksawery Dunikowski, przed którym się wyżalałem, powiedział mi "Bo ty będziesz ilustratorem". Bardzo się wtedy obraziłem – wspominał Szancer.
I choć faktycznie nie miał talentu do płócien, studia skończył z oceną bardzo dobrą. Nie wiedział jednak, że epilog okresu studenckiego życie dopisze mu wiele lat później, gdy sam zostanie mistrzem dla adeptów sztuki graficznej w Akademii Sztuk Pięknych w Warszawie.
– W ogóle nie miałem dyplomu, bo gdy kończyliśmy akademię w 1926 roku, to mieliśmy tylko świadectwa – opowiadał w 1972 roku. – Potem pewnego dnia siedzimy na komisji dyplomowej i okazuje się, że kilku profesorów nie ma dyplomów, a właśnie z ministerstwa przyszło takie zarządzenie, że profesorowie mają dawać odpisy dyplomów. Wobec tego nie mieliśmy innego wyjścia z sytuacji, jak wziąć blankiety dyplomowe i wypełnić sobie nawzajem dyplomy. Podpisywaliśmy się na tym, nadaliśmy sobie tytuły magistrów i posłaliśmy to do ministerstwa. W ten sposób stałem się magistrem Akademii Sztuk Pięknych w Warszawie – wspominał.
08:28 rozmowa z janem marcinem szancerem___6559_tr_3-3_17e4c05d[00].mp3 "Ja się w ogóle nie nadaję do poważnego wywiadu, bo ja nie jestem poważny. Nigdy nie byłem poważny. Oni mnie zrobili poważnym, ale to się i tak nie udało". Z Janem Marcinem Szancerem rozmawia Ewa Skudro (PR, 1972)
Od kredek do Wyspiańskiego
Na szczęście Jan Marcin Szancer miał też w domu sprzymierzeńca. Była nim matka Stanisława, "piękna jak Anna Jagiellonka", która nie tylko dopingowała młodego artystę, lecz także została jedną z jego pierwszych modelek.
– Kiedy byłem dzieckiem, na imieniny mojej matki nauczyłem się na pamięć "O Janku, co psom szył buty" Słowackiego. Wtedy matka powiedziała: "może byś to kiedyś namalował?". I ja jej przyrzekłem, że kiedyś to namaluję. I potem realizowałem całe życie to, co obiecałem mojej matce. Czasem po latach, kiedy coś malowałem, przypominałem sobie jej słowa i myślałem: "moja matka chciałaby to zobaczyć". I myślę, że dzięki temu jakoś było mi lżej w życiu – mówił Szancer w Polskim Radiu w 1972 roku.
Wydaje się jednak, że nawet bez tego wsparcia los artysty był przesądzony od samego początku. – Odkąd sięga moja pamięć, malowałem. Zabawa przy pomocy farb, kredek, pędzelków była moim najulubieńszych zajęciem. I tak już zostało. Moje zainteresowania poszerzyły się jednak w związku z trzema wydarzeniami teatralnymi – opowiadał Szancer.
Pierwszym z tych wydarzeń był spektakl Szekspirowskiego Hamleta, drugim operetka "Piękna Helena" ("dosyć frywolne spotkanie z antycznym światem"). – Trzecie wydarzenie teatralne najwyższej miary to "Wesele" Wyspiańskiego, na które obowiązkowo prowadzono dzieci, tak jak na "Kościuszkę pod Racławicami" Matejki. Te przedstawienia zdecydowały, że poza malowaniem teatr stał się moją drugą prawdziwą miłością – mówił twórca.
Uczucie to wyrażał Szancer głównie za pośrednictwem swojej pracy scenografa. – Jak każdy młody artysta byłem bezkompromisowy. Uznawałem jedynie sztukę monumentalną, gigantyczną. Sklejałem papier i rysowałem olbrzymie projekty do fresków, których nigdy nie miałem zrealizować. Ale ta skłonność do rozwiązywania wielkich przestrzeni zaprowadziła mnie prosto do scenografii – mówił.
Niekiedy artysta wcielał się również w reżysera teatralnego, czego jednym z owoców było przedstawienie "O krasnoludkach i sierotce Marysi" według Marii Konopnickiej w warszawskim Teatrze Klasycznym w 1959 roku, także ze scenografią Szancera (który poza tym narysował też ilustracje do jednego z wydań książki). Ponadto w latach studenckich próbował swych sił jako aktor, ale w tej roli nie sprawdził się z uwagi na zbyt silne oznaki tremy.
– Gdy zapisałem się na uniwersytet i jednocześnie zdałem na Akademię Sztuk Pięknych, w tajemnicy przed wszystkimi dostałem się jeszcze do szkoły dramatycznej, coraz bardziej bowiem pociągał mnie awanturniczy żywot aktora – wspominał malarz. – Uczniowie Akademii Sztuk Pięknych często statystowali w Teatrze Słowackiego. Tak więc zdarzyło się, że "Wyzwolenie" Wyspiańskiego zobaczyłem po raz pierwszy jako statysta na scenie, szturchany dyskretnie przez kolegów, żebym wiedział, co mam robić. Muszę powiedzieć, że byłem półprzytomny, kiedy zjawił się na scenie Konrad porządkujący łańcuchami, kiedy dekoracje zaczęły zjeżdżać z góry i wokół mnie powstawał Wawel, kiedy zabrzmiały dźwięki poloneza... To było wstrząsające, jak zresztą całe moje spotkanie z twórczością Wyspiańskiego – opowiadał.
13:35 jan marcin szancer o sobie i innych 1972.mp3 "Miałem jakąś piekielnie przekorną naturę, bo w czasie wykładów na uniwersytecie rysowałem pilnie, a na Akademii Sztuk Pięknych czytałem Schopenhauera, Nietzschego i cudownego Platona". Jan Marcin Szancer o młodości, Krakowie, artystach i poszukiwaniu życiowej drogi (PR, 1972)
Brzechwa, wojna, telewizja
Choć słowa Dunikowskiego tak go kiedyś zabolały, Jan Marcin Szancer niedługo po studiach rozpoczął karierę ilustratora, najpierw w prasie (m.in. "Ilustrowany Kurier Codzienny"), a od 1935 roku w publikacjach książkowych. W połączeniu z pracą scenografa pozwalało mu to na utrzymanie siebie i rodziny, składającej się z żony i córki.
Długo jednak nie traktował twórczości ilustratorskiej poważnie, bo dopiero w 1944 roku pierwszy raz - w książce "Koziołeczek" według tekstu Zofii Rogoszówny - po raz pierwszy obok swoich rysunków umieścił sygnaturę "jms", którą odtąd będzie podpisywał wszystkie swoje prace (rzeźbiona kopia tego autografu zdobi dziś pomnik na jego grobie).
Wkrótce wybuchła II wojna światowa. W okresie niemieckiej okupacji Szancer mieszkał już w Warszawie. Tworzył ilustracje do książek, które podziemne wydawnictwa planowały wydać po wojnie. Wtedy też nawiązał długoletnią współpracę z Janem Brzechwą, relacją, która rychło zamieniła się w dozgonną przyjaźń. "Będą mi więc wiersze Janka towarzyszyły przez lata okupacji jak uśmiech. Nawet w najtragiczniejszych momentach przychodziły mi na myśl znakomite, surrealistyczne pointy, wbijające się w pamięć jak przysłowia" - pisał malarz w autobiografii. Owocem tej serdecznej współpracy były w okresie PRL m.in. trzy tomy przygód Pana Kleksa i tom poezji "Brzechwa Dzieciom".
***
Czytaj więcej:
***
Podczas Powstania Warszawskiego grafik pracował w Tajnych Wojskowych Zakładów Wydawniczych, tworząc rysunki żołnierzy do powstańczych gazet. 1 maja 1945 został kierownikiem artystycznym "Świerszczyka" i autorem okładek czasopisma. Niebawem został zatrudniony w nowo tworzonej właśnie po wojennej przerwie Telewizji Polskiej.
– Moją pracę w telewizji wspominam z największą czułością – opowiadał Jan Marcin Szancer w 1969 roku. – Była to praca wstępna, właściwie okres, w której telewizji takiej, jaką dzisiaj znamy, nie było. Zaczęło się od tego, że spotkałem na ulicy Romualda Gadomskiego. Romek był wtedy prezesem radia. Rozmawialiśmy chwilę i nagle on zapytał mnie: "słuchaj, a może ty byś się zajął telewizją?". Ja powiedziałam: "oczywiście, ja się zajmę telewizją. Tylko jak się to robi? Bo ja nie wiem". Odparł: "tego nikt nie wie" – wspominał.
Pionierzy telewizji nad Wisłą korzystali z rad rozmaitych inżynierów w kraju i za granicą, a poza tym improwizowali. Po okresie prób i błędów zaczął się z tego chaosu wyłaniać kształt czegoś, co stało się solidną podstawą dalszego rozwoju państwowego nadawcy. – W momencie, kiedy wychodziłem z telewizji, zespół liczył ponad 250 osób, miał redakcję dramatu, miał "Dziennik telewizyjny", "Tele-Echo" i "Kobrę", redakcję popularnonaukową i redakcję dziecięcą – mówił Szancer.
09:42 tv - stwor nieznany___pr iii 21943_tr_0-0_17e6b8d2[00].mp3 Czy stalowym zębem można odebrać audycję Warszawy II? Jan Marcin Szancer opowiada o pionierskich próbach stworzenia Telewizji Polskiej i o frapujących opowieściach inżyniera łączności (PR, 1969)
Sztukmistrz
Do Szancera przylgnęło określenie "czarodziej wyobraźni", ale on skromnie nie pozwalał się tak nazywać. – Ja w ogóle nie jestem czarodziejem. Jestem najwyżej prestidigitatorem. Między czarodziejstwem a sztukmistrzostwem jest pewna różnica. Mój zawód wymaga pewnej manualnej zręczności: kształt, który człowiek sobie wyobrazi, potem ręka musi powtórzyć – tłumaczył w 1972 roku.
Problematyczne okazało się także pojęcie wyobraźni. – Nie umiem sprecyzować granicy między wyobraźnią a tak zwaną realistyczną prawdą. Mogę sobie wszystko wyobrazić i każda rzecz staje się dla mnie realna, ponieważ jestem plastykiem – mówił. – Często zabawialiśmy się z Brzechwą w ten sposób, że on wymyślał jakieś słowo nic nie znaczące, a ja miałem narysować to coś, co on wymyślił, znaleźć odpowiednik plastyczny do zupełnie abstrakcyjnych treści. To była nasza ulubiona zabawa – dodał.
Jan Marcin Szancer zmarł w Warszawie 21 marca 1973 roku, niespełna siedem lat po śmierci Jana Brzechwy. Został pochowany na Cmentarzu Wojskowym na stołecznych Powązkach. W tym samym grobie spoczęła jego druga żona Zofia z Sykulskich oraz przedwcześnie zmarły syn Jan Piotr Szancer, który - podobnie jak jego ojciec - był grafikiem i malarzem.
Posłuchaj opowieści Jana Marcina Szancera o jego podróżach
02:19 wojaże jms 1958.mp3 "Jak na potrzeby ludzkie, podróżowałem bardzo dużo, jak na moje osobiste - bardzo mało. Mam, zdaje się dopiero jakieś dwadzieścia kilka podróży za sobą w życiu". (PR, 1958)
09:48 na spotkanie z faraonem___pr iii 23026_tr_0-0_17e65277[00].mp3 "Kiedy Państwowy Instytut Wydawniczy zamówił u mnie ilustracje do »Faraona«, bardzo się ucieszyłem, bo lubię tą książkę. Pomyślałem sobie, że muszę ją zrobić porządnie i oprzeć się na rzeczowym materiale, na dokumentach. Jednym słowem: pojechać do Egiptu". (PR, 1970)
09:43 allach nie lubi spisu___pr iii 21942_tr_0-0_17e81e2e[00].mp3 "Kiedy byłem kierownikiem artystycznym Doświadczalnego Ośrodka Telewizyjnego, pewnego dnia zadzwonił do mnie prezes Galiński z pytaniem, czy miałbym ochotę polecieć do Tangeru". Jan Marcin Szancer opowiada, ile razy udało mu się uniknąć śmierci w Maroku (PR, 1969)
00:50 sopot jms 1963.mp3 "Bardzo lubię Sopot i jeżdżę tutaj prawie co roku. Mi się zdaje, że to jest dobre miejsce dla starszych panów artystów. Mogą tutaj odpoczywać, trochę sobie rysować, trochę spacerować. Ja osobiście chodzę z moim synem Jankiem na spacery i na rower". (PR, 1963)
mc