6 września 1666 roku udało się ugasić wielki pożar Londynu. Była to jedna z największych katastrof w historii tego miasta, a jej skutki wykraczały daleko poza kwestie materialnych zniszczeń.
Na beczce prochu
Rok 1666 nie należał do spokojnych w Królestwie Anglii i jego posiadłościach. Nie przebrzmiały jeszcze echa niedawnej wojny domowej i ery protektoratu Olivera Cromwella, a konflikt między anglikanami i katolikami był tłem codziennego życia w państwie. Na Karaibach rozpętały się walki między koloniami francuskimi i angielskimi. Na morzach wokół Europy trwała druga wojna z Holandią (1665-1667), wyniszczająca dla angielskiej floty, a także - jak się okazało - dla zdrowia Wyspiarzy. To prawdopodobnie wzięty do niewoli przez Anglików holenderski jeniec przywlókł zarazki dżumy, dając początek tzw. wielkiej zarazie, która do końca lata 1666 roku zdążyła zabić niemal czwartą część populacji Londynu.
Najstarsza część miasta - City of London - ściśnięta z trzech stron wysokim murem z czasów rzymskich, a z czwartej zamknięta wybrzeżem Tamizy, była doskonałym miejscem do rozwoju epidemii, lecz także rozprzestrzeniania się ognia. Gęsto zaludniona dzielnica pozbawiona infrastruktury sanitarnej, w najbiedniejszych częściach charakteryzowała się wąskimi uliczkami i ciasno zabudowanymi działkami.
Budowanie z drewna było właściwie zabronione, ale w gwałtownie zaludniającym się City praktycznie nie dało się tego kontrolować. Mimo królewskich zakazów na potęgę zwiększano także powierzchnię kondygnacji budynków za pomocą nawisów- im wyższe piętro, tym bardziej wystawał poza linię budynku wyznaczoną na poziomie ulicy, wskutek czego niektóre szczyty budynków niemal stykały się ze sobą.
City było dzielnicą handlową, oprócz bogatych kupców ściągali tu więc wszyscy, którzy chcieli mieć udział w rozkoszach wczesnego kapitalizmu i merkantylizmu. Oczywiście większość z nich nie miała szans się wzbogacić, handlowała więc czym popadnie, byle tylko zapewnić sobie i bliskim przetrwanie.
Biedniejsi obywatele mieszkali nad rzeką w byle jak skleconych wielopiętrowych domach, najbiedniejsi - w szałasach z papy smołowej. Wielu z nich miało piwnice albo składziki pełne łatwopalnych zapasów tkanin czy smoły. I wszędzie było mnóstwo drewna. Nawet jeśli kogoś było stać na murowany budynek, często zmuszony był pokryć go strzechą.
Londyn był pełen prochu strzelniczego, nawet w domach prywatnych, gdzie zostało go trochę jeszcze z czasów wojny domowej. To jednak nic w porównaniu z magazynami w położonym na zachodnim krańcu City Londyńskim Tower. Tam trzymano około 500-600 ton prochu.
Rzymski mur miał osiem wąskich bram, przepustowość była więc niewielka. Na drugą stronę rzeki prowadził tylko jeden most - London Bridge, który w tamtym czasie był w ogóle jedynym stałym mostem w Londynie, ale jego przejezdność była bardzo utrudniona, bo również na nim stały wielokondygnacyjne i rozszerzające się ku górze budynki, w niektórych miejscach tworzące tunele nad traktem.
Tylko w latach 60. XVIII wieku w City miało miejsce kilka pożarów, ale żaden nie był takim kataklizmem jak ten, który rozpętał się w pierwszych dniach września 1666 roku.
***
Czytaj więcej:
***
Ratować parmezan!
Jednym z najcenniejszych dokumentów na temat wielkiego pożaru Londynu są zapiski Samuela Pepysa (1633-1703). Ten wywodzący się z drobnej szlachty urzędnik królewskiej floty, krążący wciąż blisko dworu Karola II i pnący się niestrudzenie po szczeblach państwowej kariery, zapisywał każdy dzień swego życia w latach 1660-1669, a jego dziennik, sporządzony za pomocą szyfru, odcyfrowany po śmierci autora stał się jednym z najpopularniejszych tekstów w dziejach angielskiej literatury.
Polski czytelnik z dziełem Pepysa może zapoznawać się od lat 50. XX wieku dzięki stylizowanemu na staropolszczyznę przekładowi Marii Dąbrowskiej (1889-1965).
– Dla każdego historyka, który zajmuje się XVII-wieczną Anglią, jest to przede wszystkim niezwykle istotne źródło historyczne. Mamy tu informacje z pierwszej ręki, prosto od świadka tych wszystkich wydarzeń, które wstrząsały Anglią w drugiej połowie XVII wieku – mówił w Polskim Radiu dr Paweł Kaptur, anglista z Uniwersytetu Jana Kochanowskiego w Kielcach.
30:03 dziennik samuela pepysa___v2017015600_tr_0-0_0e6d3118[00].mp3 Opowieść o wątkach kulinarnych w "Dzienniku" Samuela Pepysa. Z drem Pawłem Kapturem w audycji "Droga przez mąkę" rozmawia Łukasz Modelski (PR, 2017)
Jako mieszkaniec Londynu Samuel Pepys był świadkiem zarówno tragicznej epidemii dżumy w latach 1665-1666, jak i wielkiego pożaru we wrześniu 1665 roku. Dom Pepysa przy Seething Lane, położony w obrębie City nieopodal Londyńskiej Tower, w czasie kataklizmu znalazł się pośród zagrożonych budynków, ale wiatr roznoszący płomienie osłabł, zanim ogień dotarł do jego ulicy.
Przedtem jednak Samuel Pepys przeżył chwile grozy, bowiem pożar mógł zagrozić jego największemu skarbowi, czyli spiżarni. – Pepys obserwuje wszystko dosyć niespokojnie ze swojego domu, a widząc, że pożar w pewnym sensie zbliża się do jego domu, decyduje się na wykopanie dołu w ziemi, w którym chowa po pierwsze parmezan, a po drugie całą swoją kolekcję wina, bojąc się, że może stracić to, co dla niego najcenniejsze – opowiadał dr Paweł Kaptur.
Zanim przysmaki Samuela Pepysa znalazły się w niebezpieczeństwie, minęły ponad dwie doby od wybuchu pożaru. Pamiętnikarz szczerze wyznał, że z początku nie zdawał sobie sprawy z rozmiarów katastrofy. Pierwszy zapisek na ten temat tak brzmi w tłumaczeniu Marii Dąbrowskiej:
"2 września. (Niedziela.) Dziewki nasze siedziały do późna w noc, aby przygotować wszystko dla dzisiejszych gości, a jedna z nich, Jane, około 3 nad ranem nuże nas wołać, że wielki pożar widać w Mieście. Tedy wstałem i oblókłszy się w nocny przyodziewek, poszedłem do jej okna i zdało mi się, że to gdzieś na tyłach ulicy Mark Lane, a nie będąc zwyczajny takich pożarów, jakie się potem okazały, mniemałem, że to dosyć daleko; tedy wróciłem do łóżka i zasnąłem".
***
Czytaj więcej:
***
"Jedno wielkie sklepienie ognia"
Wszystko zaczęło się w piekarni Thomasa Farrinera na Pudding Lane, dziesięć minut spacerem od domu Samuela Pepysa. Tuż po północy 2 września ogień objął parter budynku, odcinając drogę ucieczki na ulicę. Rodzina uratowała się, przeskakując z okna na piętrze do sąsiedniego domu. Służąca Farrinerów przestraszyła się wysokości i została w płonącym budynku. Była pierwszą ofiarą wielkiego pożaru.
Okoliczni mieszkańcy próbowali pomóc w gaszeniu ognia, ale bez skutku. Przybyli na miejsce konstable orzekli, że należy jak najszybciej wyburzyć sąsiednie domy, by powstrzymać rozwój pożaru, ale mieszkańcy nie chcieli o tym słyszeć. Płomienie przeskoczyły już do kilku sąsiednich budynków. Powiadomiony o tym burmistrz Thomas Bloodworth zwlekał z wydaniem decyzji o burzeniu domów. Prawdopodobnie jednak w chwili, gdy rozważano zastosowanie tej metody, było już za późno na uratowanie miasta.
Rankiem Samuel Pepys wyjrzał za okno i ocenił, że pożar wprawdzie się nie skończył, ale wygląda na bardziej odległy niż wydawał się w nocy. Były to złudne nadzieje.
"Wnet przyszła Jane i mówi mi, że słychać, jakoby 300 domów spłonęło tej nocy od pożarów, któreśmy byli widzieli; i że teraz pali się cała Fish Street aż do Londyńskiego Mostu" - pisał w dzienniku. - "Tedy zebrałem się natychmiast i poszedłem do Tower, i tam wdrapałem się na najwyższe miejsce, i stamtąd ujrzałem domy po tej stronie mostu wszystkie w płomieniach i olbrzymi pożar z obu stron mostu".
Ale Pepys naprawdę przeraził się dopiero wtedy, gdy wypłynął łodzią na Tamizę, by ocenić rozmiary pożaru. Okazało się, że niepowstrzymane płomienie dosłownie pożerają całe ulice.
"Wszyscy usiłowali ratować swoje dobro: biedni ludzie trzymali się domów, aż póki nie zajęły się ogniem, a wtedy rzucali się do czółen albo tłoczyli się biegając od jednych schodów nad Rzeką do drugich. I biedne gołębie, którem widział, jak wzdragając się porzucić domy krążyły koło balkonów i okien tak długo, aż popadały opaliwszy sobie skrzydła" – czytamy w dzienniku.
Pepys udał się natychmiast do króla, by powiadomić go o kataklizmie. Poruszony Karol II rozkazał burzyć domy bez wahania, nie oglądając się na protesty mieszkańców, byle tylko zatrzymać pochód ognia. Królewskie słowo niewiele jednak znaczyło w obliczu rozszerzającego się błyskawicznie pożaru, który w niedzielne popołudnie zamienił się już w burzę ogniową, która już sama z siebie wytwarzała niemożliwy do powstrzymania pęd powietrza rozdmuchujący długie jęzory płomieni.
Wieczorem Pepys z żona i przyjaciółmi znów wypłynęli na rzekę. "Widzieliśmy pożar jak jedno wielkie sklepienie ognia sięgające na tamtą stronę Rzeki i łukiem rozpostarte nad wyniosłością na jaką milę długości; na płacz mi się zbierało, gdym to widział. Kościoły, domy, wszystko paliło się pospołu; i przeraźliwy huk, jaki się w tych płomieniach rozlegał, i trzask walących się domów!".
Jeszcze tej samej nocy doniesiono Pepysowi, że ogień zaczyna zbliżać się także w kierunku Seething Lane. Pamiętnikarz kazał znieść niektóre kosztowności do piwnicy, sądząc, że tam będą bezpieczniejsze. Część sprzętów wyniesiono do ogrodu. W osobnej partii znalazły się pieniądze i dokumenty, które Pepys miał zamiar przewieźć do siedziby swego urzędu.
***
Czytaj więcej:
***
Zagłada
W poniedziałek 3 września większość nabrzeża była zniszczona. Ogień strawił również kamienice postawione na London Bridge i byłby zapewne dosięgnął drugiego brzegu rzeki, gdyby nie fakt, że jakaś część mostu była niezabudowana, co zadziałało jak naturalna bariera. Pożar, zatrzymany z jednej strony przez Tamizę, zaczynał szaleć w częściach City położonych na zachód i północ od rzeki. Płomienie podeszły pod najbogatszą część dzielnicy, gdzie swoje rezydencje mieli zamożni kupcy, gdzie stały ekskluzywne sklepy oraz instytucje handlowe i finansowe. Wszystko to zaczęło płonąć tego samego dnia po południu.
Ludzie tłoczyli się w łodziach i barkach, wiele rzeczy wpadło podczas ewakuacji do wody. Wojsko i strażacy od niedzieli próbowali coś zrobić, ale ich wiedza na temat tego typu katastrof oraz praktyczne umiejętności okazały się niewystarczające. Żołnierze dali się za to we znaki mieszkańcom ratującym swój dobytek, zajmując sporą część dróg, którymi uciekano.
We wtorek 4 września o świcie Samuel Pepys zakopał w ogrodzie parmezan i wino, a pożar, podsycany przez silny wiatr, osiągnął swe apogeum niszcząc rozległe zachodnie obszary City. Walką z pożogą kierował teraz Jakub, książę Jorku, brat króla. Sądzono, że rzeka Fleet, dopływ Tamizy, stanie się równie skuteczną barierą dla ognia, jak sama Tamiza, ale okazała się nie dość szeroka.
Kataklizm miał już takie rozmiary, że unoszone gorącym powietrzem żarzące się przedmioty upadały na domy oddalone od czoła pożaru. To z kolei stało się powodem plotek krążących wśród pogorzelców. Pozbawieni domów, koczujący z dobytkiem na ulicach lub w łodziach, zmęczeni, zrozpaczeni i zaskoczeni nieskutecznością służb królewskich, zaczęli opowiadać, że izolowane pożary są skutkiem celowego podpalenia, najpewniej przez Holendrów i Francuzów, bo przecież z nimi właśnie Anglicy toczą wojnę. Żołnierzom doszło więc jeszcze jedno niewdzięczne zadanie: ochronić przebywających w mieście emigrantów przed gniewem tłumu.
Spłonęła katedra św. Pawła, którą uważano za bezpieczną z racji grubych kamiennych murów, stała się więc tymczasowym kryzysowym magazynem drukarzy i księgarzy. Cały ich majątek przepadł w zniszczonym przez ogień kościele.
Pod koniec dnia ogień zaczął podpełzać w stronę Tower, mimo wiatru pchającego płomienie w przeciwnym kierunku. Wojskowa załoga budynku stwierdziła, że nie może czekać na strażaków i musi sama zapewnić bezpieczeństwo sobie i kilkuset tonom prochu. I to właśnie proch pomógł im w realizacji celu. Żołnierze wysadzili wiele budynków, tworząc szeroką połać ziemi, która okazała się doskonałą przeszkodą dla pożaru.
W środę 5 września wiatr ustał. Królewskie służby mogły wreszcie zająć się gaszeniem, a nie bezowocnymi próbami zatrzymania pożaru. Ale katastrofa wciąż trwała. Samuel Pepys zanotował tego dnia:
"Wszedłem na wieżę kościoła i stamtąd zobaczyłem najżałośniejszy obraz spustoszenia, jakim kiedykolwiek w życiu oglądał; wszędzie ogromne pożary, płonące składy olejów, siarki i innych towarów. Straszno mi było stać tam długo, tedym zeszedł najspieszniej, jak tylko mogłem, a ogień rozpościerał się dokoła wszędzie, jak okiem sięgnąć".
Do 6 września płomienie zostały opanowane. Wielki pożar Londynu przeszedł do historii, choć składowany w piwnicach węgiel dopalał się jeszcze przez dwa miesiące. Dom Samuela Pepysa przetrwał, podobnie jak Tower i wschodnia część City. Reszta była jedną wielką ruiną.
***
Czytaj więcej:
***
Epilog
Uważa się, że liczba ofiar wielkiego pożaru Londynu była niewielka, bo oficjalnie zarejestrowano mniej niż dziesięć zgonów w następstwie wydarzeń związanych z katastrofą. Historycy wątpią jednak w rzetelność tej statystyki.
Niektórzy spekulują, że ofiar mogły być w istocie tysiące. Część z nich mogła doszczętnie spłonąć w huraganowym ogniu, który w ciągu kilku dni mógł strawić nawet kości. Część być może umarła w ciągu kolejnych tygodni lub miesięcy na skutek zaczadzenia. W obozach naprędce stawianych dla pogorzelców niektórzy prawdopodobnie zmarli z wychłodzenia. Dziś trudno zweryfikować te przypuszczenia.
Znacznie pewniejsze jest podsumowanie strat materialnych. Pożar zniszczył około trzynaście i pół tysiąca domów, prawie 90 kościołów, kilkadziesiąt budynków kompanii handlowych, siedziby rozmaitych instytucji publicznych, w tym Poczty Głównej, a także trzy bramy miejskie - ogółem 15 procent miejskiej zabudowy. Straty wyceniono na niemal 10 milionów funtów (odpowiednik dzisiejszych dwóch miliardów funtów).
Nawet 200 tysięcy osób mogło stracić dach nad głową lub miejsce zarobku. Król oraz jego przedstawiciele musieli szybko zaradzić katastrofie humanitarnej, która łatwo mogła zmienić się w zamieszki, jako że wciąż chętnie dawano posłuch opowieściom o udziale wrogich sił i celowym wywołaniu pożaru. Oskarżano nie tylko cudzoziemców, lecz także katolików, co należało do żelaznego repertuaru angielskiej nietolerancji religijnej w XVII wieku.
Wielki pożar stał się wielką cezurą w dziejach Londynu. Całkowicie zmieniła się struktura mieszkaniowa miasta. Obficie poczęły się zaludniać przedmieścia Londynu. W samym City, po uprzątnięciu gruzów, na miejscu ponad 13 tysięcy domów zbudowano 9 tysięcy nowych, ale przez lata mało kto chciał w nich mieszkać. W związku z tym ceny wynajmu znacząco spadły.
Kupcy, którzy chcieli zachować ciągłość handlu, wynieśli się z miasta i rozpoczęli działalność w innych miejscach. Ci, którym ogień odebrał nieruchomości, zbankrutowali lub z trudem odbudowali dawną pozycję. Ożywienie gospodarcze było powolne, ale Londyn z powodu dogodnego położenia geograficznego nigdy nie utracił pozycji ekonomicznego centrum Wyspy. Tragedia wpłynęła na przepisy przeciwpożarowe w Anglii, a także stała się impulsem do powstania pierwszych firm ubezpieczeniowych.
Jedno z popularnych w Anglii przekonań na temat wielkiego pożaru dotyczy paradoksalnie dobroczynnego wpływu katastrofy na wygaszenie epidemii dżumy. Niemal całkowite zniszczenie dzielnicy, której warunki były idealne do przenoszenia zarazków, było postrzegane przez niektórych jako skuteczna, choć przypadkowa metoda na zniszczenie pozostałych gdzieniegdzie ognisk zarazy. Eksperci nie podzielają wiary w tę opowieść.
Samuel Pepys nie wspomina już w dzienniku o swym parmezanie, należy jednak przypuszczać, że wykopał go z powrotem i zjadł, ponieważ był to doprawdy wielki smakosz. Po wielkim pożarze żył jeszcze 37 lat. Później w jego bibliotece spadkobiercy odkryli manuskrypt jego codziennych zapisków, które dla potomnych stały się dziełem jego życia.
***
Czytaj więcej:
***
Aż do 1940 roku Londyn nie widział takiego pożaru. W grudniu 1940 roku Niemcy przypuścili jeden z najbardziej niszczycielskich nalotów w ramach tzw. "blitzu", czyli serii ataków bombowych Luftwaffe na Wielką Brytanię. Naziści doprowadzili do pożarów na obszarze Londynu większym niż spalony w 166 roku. Jeden z amerykańskich korespondentów wysłał wówczas depeszę za ocean: "rozpoczął się drugi wielki pożar Londynu".
***
Michał Czyżewski